sobota, 30 grudnia 2023

Kierunek Wisząca Skała

Wszyscy się zgadzali, że dzień jest wymarzony na piknik pod Wiszącą Skałą - roziskrzony letni ranek, ciepły i bezwietrzny, a za oknami na drzewach niesplika przez całe śniadanie dzwonienie cykad i brzęczenie pszczół nad bratkami okalającymi podjazd. Ciężkogłowe dalie płomieniły się omdlewająco na nieskazitelnych grządkach, strzyżone trawniki parowały w blasku wspinającego się na niebo słońca. Ogrodnik już zaczął podlewać hortensje, wciąż jeszcze skryte w cieniu kuchennego skrzydła na tyłach domu. Pensjonarki z Pensji Pani Appleyard dla Młodych Dam były na nogach i spoglądały w jasne bezchmurne niebo już od szóstej, a teraz fruwały w swoich świątecznych muślinach niby chmara podnieconych motyli. Była to bowiem nie tylko sobota i zbliżał się od dawna oczekiwany piknik, ale i dzień świętego Walentego, tradycyjnie czczony w czternastym dniu lutego wymianą wyszukanych kart i życzeń. Wszystkie te karty, szalenie romantyczne i ściśle anonimowe, uchodziły za milczące hołdy cierpiących z miłości wielbicieli, aczkolwiek pan Whitehead, podeszły wiekiem ogrodnik angielski, oraz Tom, irlandzki stajenny, byli jedynymi mężczyznami, do jakich dziewczęta mogły się choćby uśmiechnąć w okresie nauki.



Co roku w Walentynki przychodzi do mnie wspomnienie filmu Petera Weir'a "Piknik pod wiszącą skałą", w którym 14 lutego 1900 roku grupa dziewcząt wyrusza w mistyczną, sensualną wyprawę wgłąb parku Hanging Rock. 

 Dzień 1 (8 lutego 2018)

- Niestety, zamykamy park o 17:00.
- Ale ona przeleciała aż z Polski, żeby zobaczyć ten park.
- Ojej, naprawdę??? To wejdźcie. Macie kilka minut. Możecie przejść przez bramę, ale nie możecie niestety dziś zostać. Przyjedźcie jutro rano na cały dzień.

Tak wyglądało pierwsze spotkanie z Hanging Rock Park, gdzie dotarliśmy z Melbourne tuż przed 17-tą. 


Przy bramie statua nakładających się na siebie skał zachęca kusząco "Experience the Mystery". Obok, zawieszona na płocie, zapowiedź flash mob'u o znaczącej nazwie "Too many Mirandas". Teren parku jest ogromny, otoczony głównie drucianą siatką. Mamy tam pole koncertowe. golfowe, pastwiska, na którym ścielą się czarne, dostojne krowy, gdzieniegdzie przebiegają stada kangurów. Wokół parku ciągnie się droga umożliwiająca jego objazd  W myśl zasady "wracając wybierz inną drogę", postanawiamy objechać park. A nuż ukaże się chociaż kawałek wiszącej skały. Gdzieś daleko miga pas drzew przetykany potężnym pasmem brązowych skał.  Dość surrealistyczny obraz, który mam w pamięci, nawet teraz powoduje gęsią skórkę. Pod wiszącą w tle skałą pasą się krowy, na pierwszym, płaskim planie przebiegają kangury. Zatrzymuję czas między ustami a brzegiem pucharu, celebrując chwilę przy YT dźwiękach wyszukanego naprędce magicznego fletu Gheorge Zamfir'a.








Dzień 2 (9 lutego 2018)

Następnego dnia powtórka z rozrywki, tyle, że otwarta na oścież brama wjazdowa zaprasza.  Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że wizyta w tym parku nie ma w sobie nic ze zwykłego wypadu w celach relaksacyjno-przechadzkowych. Powód jest czysto prozaiczny - odległości i rozmiar terenu. Skoro nie ma nic od razu, rozpoczynamy od wizyty w maleńkim muzeum/punkcie informacji. Miejsce o tyle interesujące, że nie skupia się wyłącznie na promocji książkowej i filmowej historii tajemnicy i fenomenu zaginięcia dziewcząt z pensji pani Appleyard. Przeciwnie, jest sporo informacji geologiczno-historycznych. Jak wiele miejsc w Australii, także i Hanging Rock był terenem spotkań lokalnego plemienia Aborygenów Wurundjeri. Podobno odwiedzający Skałę Aborygeni wciąż doświadczają niepokoju "spraw niedokończonych" niepozwalającego na dłuższy pobyt w tym miejscu. 


Kiedy wychodzimy by wreszcie ruszyć na to jedno spotkanie spostrzegam, że nad słonecznym dotąd porankiem wisi płachta brudnej chmury. Park staje się jakiś szary i surowy. Wąska asfaltowa droga prowadzi ku wiszącej skale wśród porozrzucanych drzew, rosnących głazów i paproci. Ciepła przed godziną zieleń matowieje na tle stalowo-szarawo-brązowego chłodu kamienia, który zbliża się, urasta w ściany i podłogi. Półnagie drzewa odsłaniają tuż obok ścieżki ogromne bloki skał. Szybszy oddech i krok. Oczy szeroko otwarte. Niebo posiwialo. Brak słońca. Brak wiatru. Oczywista zmowa żywiołów. Chropowate, omszałe miejscami skały zdają się pęcznieć i wkrótce oplatają pierścieniem korytarzy.  Szlak pnie się, oferuje przejścia pod, nad, między szczeliny, byleby jak w transie wspiąć się wyżej i zniknąć za następnym monolitem. Każda zdaje się mieć twarz wyrzeźbioną przez kaprysy niepogody i czas. Labirynt masek gigantycznych rozmiarów prowadzi wśród kadrów martwej żłobionej natury.  Wtopione w kamień przypominają twarze ludzi, a czasem głowy wypchanych ptaków lub jaszczurek. Przytłaczająca jest ta surowość ogromnych okaleczonych twarzy pozbawionych elementów oczu, nosa czy policzka. Brak ostrych krawędzi ustala granice światów między skałami, spośród których można podglądać życie poniżej. Powalone pozbawione kory drzewa eukaliptusowe kontrastują z ogromem kamienia.  Wyobraźnia podpowiada podobieństwo do  afrykańskich masek trybalistycznych, tak znajomych mi od dzieciństwa. Do dziś wiszą na ścianie w tzw. dużym pokoju w domu rodzinnym. Znika podekscytowanie, pojawia się dziwne zmęczenie ubogą paletą kolorów i ciszą.  Przytłoczenie monotonią. Podobno jest jeden szlak, ale do Wiszącej Skały schodzimy z góry, co znaczy, że wybraliśmy inną drogę. Zamiast na szczyt, wchodzimy na coś w rodzaju wysokiej kamiennej platformy skąd widać panoramę okolicy. Chwila oddechu i przerwa na posiłek. Usiane niczym drzewa skały przestają dominować, oko może odpocząć. Jak dobrze wiedzieć i widzieć, że w dolinie jest inne życie i kolory. W dół prowadzi łagodna kratowana droga. Kolejny, po świeżych sadzonkach drzew lub krzaków, ślad interwencji człowieka. Niżej na ławeczkach wypoczywają starsi ludzie. Może wybrali się na prawdziwy piknik pod Wiszącą Skałą a nie na spotkanie z tajemnicą wiszącej skały? Czy i mi dane było dane jej doświadczyć? 




























Schodzimy ku oficjalnej ścieżce, znowu jest słonecznie i kolorowo. Spora dawka słońca i intensywnie niebieski kolor nieba zdają się przenosić do innego świata. Zupełnie jakby skała zwróciła nas miejscu osobnemu, z którego przybyliśmy. Przy kafejce na trawie śpi oswojony kangur. Wracając odwiedzamy okoliczną winnicę z Wiszącą Skałą w nazwie. Z daleka najeżone masywy skalne wyglądają jak nierealna wyspa wynurzająca się z lasu oderwane od tu i teraz. Mogliśmy zobaczyć całkiem inny park, pomyśleć, że wystarczyłaby odrobina słońca, odgłosy tłumu. Wydaje mi się, że w ciągu całej wędrówki ku górze spotkaliśmy tylko kilka osób. Panoramiczne widoki mogłyby być pejzażowe a spacer refleksyjno-radosny. Tymczasem było szczypanie pod skórą, był dreszcz i szmer. Lokalna winnica z widokiem na skalę nie może nazywać się inaczej niż Hanging Rock Winery.










Tekst powstał po latach w tym po latach przerwy w pisaniu dłuższych form. W oparciu o ślady pamięci i sporą kolekcję zdjęć. Czuję, że gdybym pisała w dużej mierze w oparciu o zrobione zdjęcia, bez podróży w siebie, wspomnienie tej wyprawy byłoby bardzo jednoznaczne, być może płaskie. Jednak wpuszczenie do wspomnień paru kropli emocji pozwala naszkicować portret bliższy prawdzie, bo wielowymiarowy czy też wielowątkowy. Ogrody pamięci to kwitną, to usychają, jednak zarejestrowane wrażenia mają się dobrze pracując w nieświadomości, sącząc w nas słowa wąską strużką. 


czwartek, 7 września 2023

Haga

Zanim trafiliśmy do Delft, pobyt w Hadze czekał mnie poby w haskim Binnenhof i Mauritshuis Museum. Oba miejsca niejako śladami Herberta. Jadąc bez tej wiedzy na pewno też bym się tam pojawiła, ale świadomość jego pobytu przed 50 laty dodawała jakiejś uroczystości naszym wizytom w jego miejscach. 

Binnenhof. Okazały i rozległy. Na pobliskiej ławeczce odczytałam fragment ,Delty' - pierwszego szkicu  z „Martwej natury z wędzidłem" o impresjach Herberta.

„Zdarzyło  się.  że  moje  wędrówki  bez  planu  przynosiły  niespodziewany  pożytek.  Binnenhof,  czyli  dziedziniec  wewnętrzny,  od  dawna  był  moim  ulubionym  zespołem  architektury  w  centrum  Hagi. Otoczony  sadzawką,  prawie  cichy  późnym  popołudniem.  Jak  mówi  mój  mistrz  Fromentin:  „Jest  to miejsce  bardzo  wyjątkowe,  bardzo  samotne  i  nie  pozbawione  melancholii,  zwłaszcza  gdy  przychodzi się  tu  o  tej  porze,  gdy  się  jest  cudzoziemcem  i  gdy  lata  radosne  nie  dotrzymują  człowiekowi towarzystwa.  Wyobraźcie  sobie  wielki  basen  okolony  sztywnymi  nadbrzeżami  i  czarnymi  pałacami. Po  prawej  ręce  promenada  zadrzewiona  i  pusta,  po  lewej  wyrasta  z  wody  Binnenhof  z  ceglaną  fasadą, o  dachach  pokrytych  łupkami,  z  ponurym  wyrazem,  fizjonomią  z  innego  wieku,  a  raczej  ze  wszystkich wieków,  pełen  tragicznych  wspomnień,  ukrywających  w  sobie  jakiś  nastrój  właściwy  miejscom,  na których  historia  zostawiła  ślad...  Odbicia  dokładne,  lecz  bezbarwne,  padają  na  taflę  śpiącej  wody  z  tą nieco  martwą  nieporuszalnością  wspomnień,  jakie  życie  odległe  zostawia  w  wygasającej  pamięci". Romantyczny  pan  Fromentin  snuje  dalej  rozważania  o  rzeczach  wzniosłych  —  historii,  pięknie, sławie,  ja  natomiast  całą  siłą  ducha  przylgnąłem  do  cegły.  Jeszcze  nigdy  we  mnie  ten  graniasty przedmiot  nie  budził  takiej    fascynacji  i  gorączki  poznania."



Po śniadaniu nasz host proponuje, że podrzuci nas na przystanek tramwajowy. Tak na dobry początek dnia. Miło. Za chwilę przekonujemy się, że wyczulenie Holendrów i wzajemna obserwacja to nie tylko wymysł przewodników. Okazało sie, że chip card, która dziala na zasadzie touch in and out nie wydała pożądanej liczby odgłosów przy wysiadaniu z tramwaju, na co z pomocą poderwał się starszy pan z różańcem, bynajmniej nie był pogrążony w modlitwie. Mistrz rzadkiego u mężczyzn multitasking'u.
Weekendowe wypady zaczynają się obietnicą porannego opustoszenia w smakowaniu nowych miejsc i budzącego sie dnia podczas, gdy większość populacji wybiera uzupełnienie braków i zaniedbań w departamencie snu. Radość z wyludnionych ulic nie trwa długo przerwana przebudzeniem tej opieszałej sobotnio części ludzkości, do której dotarło, że jednak może warto wstać i rozpocząć dzień. I tak tłumnie spotykamy się w muzeach, pociągach, tramwajach pędząc, by dognonić darowany czas. 

Haskie muzeum Maurtishuis jeszcze przed południem wypełniało się masą ludzką wiadomą chyba tylko przydworcowym trotuarom o poranku w tzw. dni „robocze". 




17 pokoi do przejścia było istną walką z kłębiącą się tłuszczą współoglądajacych. To drugie w kraju muzuem, po Amsterdamskim Rijksmuseum, pod względem popularności kolekcji. Świadomie zwlekam z wstępem do pokoju nr 14, gdzie aż trzy 'Vermeery'. W międzyczasie, przyglądając się wspaniałej kolekcji malarstwa niderlandzkiego włączam aplikację muzealną pozwalając, by głos w słuchawkach zdominował te międzynarodowe roznoszące się zewsząd wokół i ten w głowie. Tłum kłębi sie nadal, gęstnieje w miarę przechodzenia między salami. 

Momenty przed obrazami przynoszą spokój płótna, zakłócany ściskiem i szturchnięciami. Zabieram co moje i wychodzę zmęczona po jakiejś 1.5 godzinie. Przyznać muszę, że światło „Widoku Delft" zatrzymuje rozwodniony wzrok na długie minuty. Obraz magnetyczny. Rzadki moment wzruszenia światem zatrzymanym. Nawet gdyby nie wyszedł spod pędzla Vermeera, jego malarz bez trudu zostałby obwołany artystą swego czasu. Mistrzem cienia i światła. Choć pamięć zaciera subtelną grę kolorów nad panoramą miasta, będę pamiętać pierwsze spojrzenie na obraz i wzruszenie. To piorunujące wrażenie, jakie wywołał jego widok, nawet mimo gęstego, wzmagającego się tłumu nieprzerwanie oblegającego to chyba największe formatowo, nie tylko wymiarami, płótno Vermeera. 


Kilka haskich 'Rembrandtów' trochę przybliżyło mnie do wielkiego Amsterdamczyka z Lejdy, i to niekoniecznie widokiem perfekcyjnej, monumentalnej 'Lekcji anatomii doktora Tulpy'. Niewielkie rozmiarowo portrety przemawiają do mnie zupełnie innym językiem. Zamiast scen grupowych, oddania napięcia momentu te stare, rozświetlone twarze to esencja wielkości Rembrandta. W moim odczuciu.

Kōyasan jesiennego dnia

Ko­niec po­dró­ży -
Cią­gle żyję tu - tu,
Tego je­sien­ne­go wie­czo­ra.

Matsuo Bashō









Maleńka, dwuperonowa stacja Kudoyama w prowincji Wakayama otwiera szlak pielgrzymkowy Kōyasan chōishi-michi. Zaraz przy stacji znajduje się tablica informacyjna z mapą opisującą trasę. Kilkunastominutowa droga przez pustawe miasteczko prowadzi ku świątyni Jison-in. To tu, wedle przekazu, zatrzymała się i zmarła matka buddyjskiego mnicha - Kōbō Daishi, Kūkai, założyciela odłamu shingon. 1200 lat temu Kūkai schodził do niej dziewięć razy w miesiącu, stąd nazwa miejscowości "Kudoyama" - "góra dziewięciu razów". Kobiety nie miały wstępu na świętą górę Koyasan aż do 1872 roku, czyli do restauracji dynastii Meiji. 

Drewniany Miroku-do Hall, największy na terenie świątyni budynek został postawiony dla uczczenia pamięci matki. Dziś Jison-in nazywany jest świątynią kobiet (Nyonin Koya). Pierwsze co rzuca się w oczy każdemu przybyszowi to ściany pokryte wizerunkami kobiecych piersi oraz przypiętymi do ściany karteczkami z wypisanymi prośbami o zdrowie i pomoc w chorobie. 




Zagadnięty w okienku informacji świątyni mnich wręczył mi mapę górskiej trasy, mimo, że pytałam o sprawy bardziej przyziemne. Szlak pielgrzymkowy otwierają strome schody prowadzące ku bramie tori. Dalej droga wznosi się ponad pobliskie sady ukazując panoramicznie piękno okolicy.







Przejście szlakiem trwało trochę ponad 5 i pół godziny. W rzeczywistości była to droga przez nieskończoność lasu, z którego nocami nie mogłam wyjść już po powrocie z Japonii, śniąc o nim przez następny tydzień.  Stopień urzeczenia przekraczał mnogość wrażeń, dla których podróżuję. Krótkich zachłyśnięć zaksięgowanych gdzieś w pamięci. Tych zobaczonych i tych przeżytych. Wszystko było tam znajome i nieznajome jednocześnie, zupełnie jak odbicie w studni. Światło i mrok leśnego wnętrza. Radość i trwoga. Zachwyt i zniecierpliwienie. Rozstaje, przystanki, tarcia. Dyskretne, kilkusetletnie znaki choishi odmierzające dystans zapewniają, że jest się na właściwej ścieżce. Jeszcze droga przed tobą.  Kompletna esencja istnienia ze swymi stromymi podejściami i równie nagłymi dolinami. Była potęga żywiołów. Pory dnia i pory roku wtłoczone w niezwykły i uroczysty rytm natury. Drzewa płynnie rozpinały się w strzeliste wieże katedr, przechodząc z lasu bambusowego to w sosnowy, to wąwozem w cedrowe korytarze i labirynty tak gęste jak drewniane półki pełne jednakich grzbietów woluminów. Las pachniał i przemawiał głosem ptaków, szpikiem igieł, dzwoneczkiem mknącego niczym Hermes mnicha i pozdrowieniem mijanych nielicznych, idących w przeciwnym kierunku wędrowców. Jak na wielu innych szlakach, to jedna z niewielu okazji, gdy obcy sobie ludzie w jakimś niezwykłym poczuciu wspólnoty drogi zdobywają się na uśmiech i zajrzenie sobie w oczy.  Ulotna mowa świata. Tak wiele spotkań w tak krótkim czasie. Cóż piękniejszego niż wędrówka przez wczesnolistopadowy las, mistyczny, głęboki i gęsty od myśli. 




Droga była mocno nierówna, zarówno pod względem terenu jak i wysiłku jakiego wymagały poszczególne odcinki symbolicznie podzielone punktami, przy których można było przysiąść i odetchnąć. Ostatni, kiedy szlak przecina szosa i obrzeża wioski Yatate prowadzi w zupełnie inny las. Pełen podejść i zakrętów. Las stał się rzadszy, przestronny, odsłaniał omszałe skały i poturbowane drzewa.  Te z wyrwanymi  korzeniami, opadłe z sił wciąż opierają się na innych. Zdają się cierpieć w ludzki niemal sposób odsłaniając złamania i blizny lub pieczary z rozczochranych, umorusanych  ziemią krzaków. Spustoszenia ubiegłorocznego tajfunu. Szkód nie usunięto oczyszczono szlak jedynie tak, by można było przejść. Od tego miejsca co jakiś czas pojawiają się znaki ostrzegające przed obecnością niedźwiedzi. Bezpieczna ręka lasu prowadzi krętymi przełęczami.  Do spotkania  z wrotami Daimon pozostało 5.8 km, co zazwyczaj  na takim terenie czasem podwójnie potrafi wydłużyć faktyczny czas przejścia. Chwilę po 16-ej las zaczyna płonąć. Przepuszcza między ciasno upchane, cienkie konary ciepłe, czerwono-złote refleksy. Wygląda to jak gigantyczne migoczące sanktuarium z drgającą sterowaną wiatrem kotarą. Gdzieniegdzie słychać samochody, jednak nadal jestem w głębokiej leśnej dolinie. Końca drogi zdaje się nie widać. Mapa w Google wariuje kolejny raz zwiedziona podskokami leśnej drogi. Ostatnie kilkaset metrów przed wejściem na świętą górę Koyasan to niebywały zwrot. Spirala szlaku szalonym pląsem ku dolinie prowadzi w gasnący las, po czym nagle stromym skrętem zmienia zdanie i każe się wspinać po drewnianych schodach. Kilka zachłannych oddechów i następuje wynurzenie na powierzchnię, las wypuszcza mnie ku nieswoim swoim.  Stoję na wprost majestatycznych czerwonych wrót Daimon. Na szosie nieopodal wyjścia z lasu stoi kilka osób. Zwróceni plecami do wrót robią zdjęcia dolinie rzeki o relaksacyjnej Kino-kawa i ginącemu na wzgórzach horyzontu słońcu. To tam zaczęła się dzisiejsza wędrówka.  Nie wiadomo kiedy, nagle symfonia światła urywa się. Niewidoczny dyrygent krótkim ruchem batuty rozdziela niebo zostawiając górę Koya za ciemną zasłoną. Do celu wędrówki, którym jest Koyasan Guesthouse jeszcze 3.5 kilometra przez dziwnie puste miasteczko Koyasan. Niemal tyle ile do Okuno-in, symbolicznego grobu mnicha Kobu Daisi z wrót Daimon. Okazuje się, że monstrualny cmentarz znajduje się po sąsiedzku oddzielony pasmem drzew. Nocą zamiast snu przychodzi ból nóg.  Nic dziwnego. Licznik kroków odnotowuje 37 km. Zasypiam na kilka godzin trochę nieświadoma, że 3-tysięczne miasteczko Koya mieści za moją głową niemal 200 tysięcy nagrobków zapadłych w sen wieczny.








































Następnego dnia, gdy wchodzę na teren cmentarza Okunoin jest chwila po 6-ej rano. Na progu świtu, jeszcze niewyraźna, stalowa cedrowa ściana okalająca cmentarz powoli jaśnieje. Dzień wstaje także i w tym mieście umarłych. Chwilę spóźniona docieram do Torodo Hall - świątyni 10,000 lampionów. Siadam naprędce na podłodze. Przez następne 40. minut jestem świadkiem modlitwy mnichów. Jest ich sześcioro. Każdy skupiony na melorecytacji sutr. Najmłodszy wyglądem pokasłuje od czasu do czasu jak osoba, której struny głosowe są jeszcze nienawykłe do długotrwałego używania głosu. Wracam na śniadanie przez pustawy wciąż cmentarz chłonąc ciszę i spokój tego niezwykłego miejsca zatrzymanych a może urwanych w pół słów.
















“Atop the mountain, there is a wide field like one would not expect, and in the surrounding mountains, lotus flowers are abundant, so this is a suitable place to spread the word of Shingon Mikkyo.”
Kobo Daisi