Zanim trafiliśmy do Delft, pobyt w Hadze czekał mnie poby w haskim Binnenhof i Mauritshuis Museum. Oba miejsca niejako śladami Herberta. Jadąc bez tej wiedzy na pewno też bym się tam pojawiła, ale świadomość jego pobytu przed 50 laty dodawała jakiejś uroczystości naszym wizytom w jego miejscach.
Binnenhof. Okazały i rozległy. Na pobliskiej ławeczce odczytałam fragment ,Delty' - pierwszego szkicu z „Martwej natury z wędzidłem" o impresjach Herberta.
„Zdarzyło się. że moje wędrówki bez planu przynosiły niespodziewany pożytek. Binnenhof, czyli dziedziniec wewnętrzny, od dawna był moim ulubionym zespołem architektury w centrum Hagi. Otoczony sadzawką, prawie cichy późnym popołudniem. Jak mówi mój mistrz Fromentin: „Jest to miejsce bardzo wyjątkowe, bardzo samotne i nie pozbawione melancholii, zwłaszcza gdy przychodzi się tu o tej porze, gdy się jest cudzoziemcem i gdy lata radosne nie dotrzymują człowiekowi towarzystwa. Wyobraźcie sobie wielki basen okolony sztywnymi nadbrzeżami i czarnymi pałacami. Po prawej ręce promenada zadrzewiona i pusta, po lewej wyrasta z wody Binnenhof z ceglaną fasadą, o dachach pokrytych łupkami, z ponurym wyrazem, fizjonomią z innego wieku, a raczej ze wszystkich wieków, pełen tragicznych wspomnień, ukrywających w sobie jakiś nastrój właściwy miejscom, na których historia zostawiła ślad... Odbicia dokładne, lecz bezbarwne, padają na taflę śpiącej wody z tą nieco martwą nieporuszalnością wspomnień, jakie życie odległe zostawia w wygasającej pamięci". Romantyczny pan Fromentin snuje dalej rozważania o rzeczach wzniosłych — historii, pięknie, sławie, ja natomiast całą siłą ducha przylgnąłem do cegły. Jeszcze nigdy we mnie ten graniasty przedmiot nie budził takiej fascynacji i gorączki poznania."
Po śniadaniu nasz host proponuje, że podrzuci nas na przystanek tramwajowy. Tak na dobry początek dnia. Miło. Za chwilę przekonujemy się, że wyczulenie Holendrów i wzajemna obserwacja to nie tylko wymysł przewodników. Okazało sie, że chip card, która dziala na zasadzie touch in and out nie wydała pożądanej liczby odgłosów przy wysiadaniu z tramwaju, na co z pomocą poderwał się starszy pan z różańcem, bynajmniej nie był pogrążony w modlitwie. Mistrz rzadkiego u mężczyzn multitasking'u.
Weekendowe wypady zaczynają się obietnicą porannego opustoszenia w smakowaniu nowych miejsc i budzącego sie dnia podczas, gdy większość populacji wybiera uzupełnienie braków i zaniedbań w departamencie snu. Radość z wyludnionych ulic nie trwa długo przerwana przebudzeniem tej opieszałej sobotnio części ludzkości, do której dotarło, że jednak może warto wstać i rozpocząć dzień. I tak tłumnie spotykamy się w muzeach, pociągach, tramwajach pędząc, by dognonić darowany czas.
Haskie muzeum Maurtishuis jeszcze przed południem wypełniało się masą ludzką wiadomą chyba tylko przydworcowym trotuarom o poranku w tzw. dni „robocze".
17 pokoi do przejścia było istną walką z kłębiącą się tłuszczą współoglądajacych. To drugie w kraju muzuem, po Amsterdamskim Rijksmuseum, pod względem popularności kolekcji. Świadomie zwlekam z wstępem do pokoju nr 14, gdzie aż trzy 'Vermeery'. W międzyczasie, przyglądając się wspaniałej kolekcji malarstwa niderlandzkiego włączam aplikację muzealną pozwalając, by głos w słuchawkach zdominował te międzynarodowe roznoszące się zewsząd wokół i ten w głowie. Tłum kłębi sie nadal, gęstnieje w miarę przechodzenia między salami.
Momenty przed obrazami przynoszą spokój płótna, zakłócany ściskiem i szturchnięciami. Zabieram co moje i wychodzę zmęczona po jakiejś 1.5 godzinie. Przyznać muszę, że światło „Widoku Delft" zatrzymuje rozwodniony wzrok na długie minuty. Obraz magnetyczny. Rzadki moment wzruszenia światem zatrzymanym. Nawet gdyby nie wyszedł spod pędzla Vermeera, jego malarz bez trudu zostałby obwołany artystą swego czasu. Mistrzem cienia i światła. Choć pamięć zaciera subtelną grę kolorów nad panoramą miasta, będę pamiętać pierwsze spojrzenie na obraz i wzruszenie. To piorunujące wrażenie, jakie wywołał jego widok, nawet mimo gęstego, wzmagającego się tłumu nieprzerwanie oblegającego to chyba największe formatowo, nie tylko wymiarami, płótno Vermeera.
Kilka haskich 'Rembrandtów' trochę przybliżyło mnie do wielkiego Amsterdamczyka z Lejdy, i to niekoniecznie widokiem perfekcyjnej, monumentalnej 'Lekcji anatomii doktora Tulpy'. Niewielkie rozmiarowo portrety przemawiają do mnie zupełnie innym językiem. Zamiast scen grupowych, oddania napięcia momentu te stare, rozświetlone twarze to esencja wielkości Rembrandta. W moim odczuciu.