wtorek, 29 grudnia 2015

Lwów śladami Zbigniewa Herberta

Istnieje atmosfera zawieszonej w powietrzu zagadkowości, czegoś niewidzialnego, a przecież możliwego do zobaczenia innym wzrokiem, którymi obdarzeni są jedynie wtajemniczeni? Istnieje na pewno, wiem o tym od pisarzy usiłujących opisać  "inny wzrok", wrażliwych nań w sposób wyjątkowy, jak choćby Henry James w "Obrocie śruby"
G. Herling-Grudziński, Cmentarz Południa

Ja: - Jadę do Lwowa. 
Oni: - Zabiją Cię! Przecież tam jest wojna! 
- takie i podobne reakcje usłyszałam oznajmiając tu i ówdzie mój pomysł długo odkładanego wyjazdu.

Ja: -Jasne, wojna (jeśli można tę zbrojną samowolę agresywnej Rosji tak określić)  toczy się ponad 1000 km od Lwowa. Odległość Lwowa od Wenecji jest równa tej do Doniecka, odpowiadałam, myśląc (mocno na wyrost), że jeśli mam ginąć, to przynajmniej robiąc to, co kocham. 

środa, 16 grudnia 2015

Kraków i Tyniec - kiedy nie dzieje się nic dzieje się najwięcej


Każdy, w jakiś sposób dotknięty przez to miasto na zawsze będzie nosił je albo blisko serca, albo w mniej lub bardziej serdecznej pamięci. Plan odwiedzin zrodził się całkiem spontanicznie po tym jak w końcu czerwca Galeria Mocak otworzyła wystawę rysunków Herberta, wiedziałam, że mam czas do połowy września by się tam pojawić. Był to też przystanek w drodze do miasta zawsze wiernego, bowiem od kwietnia, kiedy pogoda trochę się popsuła i w zamian była Warszawa, miasto Leopolis panoszyło się we mnie swoim temperamentnym życiem, wiło i przybierało na sile. Potrzeba opuszczenia City również miała w tym swój udział. Przecież nikt przy zdrowszych zmysłach nie da się zamknąć w betonowej dżungli przed ekranem w środku lata - w wersji brytyjskiej także  coś takiego jak namiastka lata, choć marnie, istnieje ;) Tak, to mogło być szare, bez namiętności...

sobota, 28 listopada 2015

la dotta, la grassa, la turrita, la rossa... pulsy Bolonii



Docieramy do miasta przed zachodem słońca. Już na zewnątrz budynku dworcowego uderza historia najnowsza, chociaż patrząc na datę czuję, że chyba raczej nowsza. 2 sierpnia 1980 roku, w sobotę jak ta nasza bolońska, o godzinie 10:25 na stacji miał miejsce zamach terrorystyczny. Arytmetyka cierpienia: 85 zabitych, 200 rannych.




W okolicy dworca odnotowuję dwa szczegóły-brak arkad oraz piękne oprawki mijanych osób spontanicznie komplementując turkusowe taksówkarza wskazującego nam drogę. Dosyć szybko znajdujemy adres mieszkania wynajętego przez Airbnb, które na całej włoskiej trasie znajdują się blisko stacji. Małe B&B prowadzi sympatyczna acz ekscentryczna Japonka, Takakao, która niczym rasowa urzędniczka rozpoczyna check-in od sprawdzenia naszych paszportów. Na zapoznanie się z Bolonią mamy wieczór oraz jakieś 9 godzin dnia następnego. Rozpoczynamy od przejścia nieopodal jednej (z dziewięciu zachowanych do dziś) z bram miasta, kilkukrotnie odbudowywanych Porta Galliera.


Następnie Via Independenze prowadzi nas ku Piazza Maggiore, gdzie patrzę na sporych rozmiarów płyty upamiętniające  poległych w czasie II wojny żołnierzach  Nie zdążymy odwiedzić polskiego cmentarza  i tych, którzy nie doczekali końca wojny. Co roku 21. kwietnia miasto świętuje rocznicę wyzwolenia przez Grupę Rud drugiej Brygady Strzelców Karpackich, z 2. Korpusu gen. Andersa.  Siedząc na białych, marmurowych schodach biblioteki pod Ratuszem, na którym wówczas wywieszono polski sztandar myślę o odsłuchanej przed przylotem do Włoch archiwalnej audycji Polskiego Radia wspominającej wmarsz do Bolonii polskich żołnierzy w 1945 roku. Przejmujące były ich słowa, pełne wiary, że wkrótce ich własny kraj będzie wolny, nie mając pojęcia jak różna będzie to "wolność". Zaglądamy na chwilę do kościołów św. Filipa Neri i katedry św. Piotra, tego przy którym znajdują się dwie, wciąż czynne, wieże.




Sobotni poranek. 
Plac powoli zapełniają weekendowi turyści. Każdy chce mieć fotkę pod rzeźbą Neptuna. My również. Nieopodal, we wschodniej części piazza, między kościołem św. Petroniusza a Pałacem króla Enzo, dziesiątki krzesełek czekają na wieczorną klasykę kina pod chmurką - sotto le stelle del cinema. Z programu „Il cinema rinovato" wynika, że tego dnia o godzinie 21:30 wyświetlane jest ... „Cinema Paradiso", co wywołuje niemałe zaskoczenie, błędny uśmiech i  koncertowe wspomnienie lutowych nutek Ennio Morricone z londyńskiego O2. Czas ucieka, życie płynie, sentyment zostaje. 





Odsłuchawszy bicia dzwonów zwiastującego popołudnie udajemy się do kościoła św. Petroniusza. Przez wieki, mieszkańcy Bolonii, w cichym i bezkrwawym współzawodnictwie z Florencją żyli w przekonaniu, że ta ogromna świątynia jest większa od florenckiej Santa Maria del Fiore. Liczby pokazują, że niekoniecznie. Co najbardziej utkwiło mi w pamięci to rzeźba na głównym portalu oraz fakt, iż święci i pretendenci do ołtarzy mają się w tym kraju całkiem dobrze. Podobnie jest chyba też z miejscową religijnością, i to bynajmniej nie przez fakt, iż w sobotnie popołudnie do spowiedzi ustawiają się kolejki. 



Na via Mazzini, czyli na obrzeżach historycznego centrum miasta chciałam odnaleźć dom, w którym w czasie Wiosny Ludów mieszkał Adam Mickiewicz. Niespodziewanie, wyrasta na trasie XIV-wieczne Porta Maggiore, jedne z wielu średnowiecznych wrót strzegących miasta. Po domu Mickiewicza ani śladu. Po fakcie okazuje się, że minęłyśmy go dwukrotnie nawet idąc Strada Maggiore. W zamian znalazłam ciekawy sklep "z designem", z którego wyszłam ze sporych rozmiarów obrazem wiedząc, że cokolwiek przybywa zamieni się w nadbagaż.





Nasza trasa wiedzie głównie szlakiem kościołów. Kościół św. Dominika przy sobocie, niestety nie był nam dany. Podobnie jak przed paroma miesiącami w Haarlemie myślę sobie, że to kolejny, w którym grywał młody Mozart :) Co ciekawe,  zaprojektowana zgodnie z wymogami reguły św. Dominika XIII-wieczna fasada kościoła przetrwała wszelkie wichry historii





Spędzamy za to dłuższą chwilę w kościele św. Stefana, który składa się z kilku kościołów. To najstarsze wnętrza jakie oglądamy w Bolonii. Kompozycja iście szkatułkowa - główny kościół św. Krzyża prowadzi do położonych kolejno, wokół małego chiostro, kościoła wzorowanego na jerozolimskiej bazylice Grobu Pańskiego, z charakterystyczną kopułą, pod którą spoczywa św. Petroniusz. Kolejne drzwi po lewo prowdzą do gotyckiej świątyni św. Witalisa i Agrykoli. Brak jakichkolwiek elementów dekoracyjnych odsłania jej surową twarz. Stamtąd wychodzimy na dziedziniec z misą Piłata, po przejściu przez który trafiamy do kościoła św. Męczenników oraz w końcu na przyklasztorny, dwupoziomowy dziedziniec dający schronienie przed dalszą wędrówką.


 




W porównaniu z Padwą, przestrzenna, czerwona Bolonia wydaje się być roztańczona i radosna. Z jakichś niezrozumiałych względów, poza populacyjnymi, wydaje mi się, że to poetruskie miasto nigdy nie będzie nazwane miastem umarłym. Gdzieś między tysiącem arkad toczy się życie. Możnaby rzec, że nazwa 'the Arcade fire" została stworzona dla oddania tajemniczej dynamiki miasta sterowanej z cienia. Po trzech setkach pod panowaniem papieży, obecnie uchodzi za najbardziej liberalne, choć lewackie, miasto we Włoszech. Jest dokładnie jak opisał ją przed wiekiem Muratow.

„Na podróżniku współczesnym Bolonia sprawia wrażenie miasta, gdzie dobrze się odpoczywa po zbyt gorliwym zwiedzaniem muzeum i kościołów. Po wszystkich cudach Padwy, a przed wspaniałościami Florencji można tu spędzić kilka dni, nie odczuwając jakichś szczególnych wzruszeń estetycznych ani rownież zbytnio się nie nudząc, Bolonia odznacza się pewną lekkością i przyjemną prostotą, ma w sobie coś, co jest miłe oku. To miasto ludzi zdrowych i szczęśliwych." 

Wszystko sie zgadza. Widok z XII-wiecznej 97-metrowej wieży Assignelli dorzuca do opisu całkiem geometryczną, mozaikę renesansowej architektury i średniowiecznej zabudowy poprzecinaną długimi jak rzymskie włócznie głównymi ulicami. Na horyzoncie wspaniałe masywy Apeninów otaczające miasto od strony Florencji. Schodki prowadzące na szczyt wieży wprawdzie troche trzeszczały, ale nie mogłam nie skorzystać z takiej okazji. Była to najbardziej chybotliwa i trzeszcząca XVII-wieczna drewniana konstrukcja po jakiej przyszło mi się dotąd wspinać. Dziś w Bolonii wież jest kilkanaście, ale wizytówką miasta są te przy Piazza di porta Ravegnana. Ta druga nieudana sąsiadka, wieża Garisenda, przetrwała, mimo całkiem widocznego odchylenia od zasad architektonicznych. W XIII w. było ich w Bolonii podobno około 180. Średniowieczna betonowa dżungla, ni to współczesne, skromne Canary Wharf, ni to przeładowany Manhattan.  O ile wędrując uliczkami Bolonii można po trosze odcyfrować naocznie znaczenie sloganowych określeń miasta - la dotta, la grassa, la rossa, tak to ostatnie widoczne jest dopiero z góry, bo czwartym, najnowszym określeniem, jest la turrita.











Zaglądamy też na uniwersytet i do biblioteki. Kolejny raz  w tym roku stąpam śladami Kopernika. Wspaniały, ciemny, długi korytarz, po sufity wysadzany herbami rodowymi prowadzi ku półprzymkniętym drzwiom do sali anatomicznej Magia półmroku i zapachów. Wyobraźnia miesza się z historią.




Na via Zamboni 9 zupełnie przypadkiem natrafiamy na dawny budynek Akademii Historii i Literatury Polskiej i Słowiańskiej im. Adama Mickiewicza wraz z tablicą pamiątkową odsłoniętą w 1979 roku, w stulecie jej utworzenia. Włoski kolega z pracy donosi, że obecnie są tam prywatne apartamenty, a w jednym z nich nawet mieszkał. 


Przygoda z Bolonią kończy się tradycyjnie - zgubieniem drogi, szybkim rzutem oka na kanałowe okno - Finestrella di Via Pella, okrążeniem miasta od północy, hen daleko od mieszkania i biegiem do pociągu jadącego do Rzymu. Wskakujemy w ostatniej sekundzie. Podczas godzinnej jazdy do Florencji za oknem przemykają Apeniny. 





To moja Bolonia w duuużym skrócie. Więcej można znaleźć np. tutaj, można też podążać polskimi śladami, których w Bolonii jest całe mnóstwonie brakuje, ale przecież odkrywanie miast na świeżo i bez adresów ma w sobie coś z podania ręki tajemnicy.

środa, 25 listopada 2015

Nokturny, sonaty, łabędzie




"Przyłapałem się w tej samej chwili na tym, że nie zawsze, nie zawsze oczywiście, ale czasami, jeśli akurat śmieję się, to dlatego, żeby po prostu nie zapłakać. Przyłapałem się na tym i nie zdumiałem się mocno.

wtorek, 17 listopada 2015

Tak się nagle zachmurzyło

Wszechobecna retoryka strachu napędza emocje obrazami, nagłówkami, frazesami... Może świat oszalał, może zapytanie dokąd zmierzamy jest na miejscu. A może nie bardziej niż był i tam dokąd szliśmy tydzień temu. Można myśleć, że od piątku nic już nie będzie takie same, że coś się skończylo. Na pewno dla tych, których osobiście dotknął atak na Paryż. Tu natychmiastowe rozdarcie, bo przecież dotknął osobiście nas wszystkich, choć dużą część tylko z daleka. Tak jak ataki, które nie pojawiają się pod czerwoną linią z napisem 'breaking news'. Są miasta, w których ryzyko zamachów jest na porządku dziennym. Są na pewno. 

czwartek, 12 listopada 2015

Dwa dni pomiędzy Florencją a Pizą

Witamy się z Firenze Campo Marte w sobotni wieczór. Przedmieście jakich wiele. W drodze do mieszkania okazuje się, że zatrzymamy się w dzielnicy malarzy, przynajmniej wg obecnej nomenklatury. W pobliżu jest Giotto, Cimabue i Fra Angelico, a my stacjonujemy na Via del Ghirlandaio. Jeszcze tego samego wieczoru udajemy się ku miastu-nocą. Najpierw wzdłuż Arno, potem przy budynku Biblioteki Narodowej zmierzamy ku Uffizi. Trafiamy na sobotnio-wieczorny tłum. Atmosfera jest prawie duszna. Na Piazza della Signoria trwa jakaś głośna impreza. Taka z saksofonami i orkiestrą. Oklaski i okrzyki publiki. Rzeźby Dawida i Herkulesa u wrót do Palazzo Vecchio wyraźnie cierpią.


niedziela, 8 listopada 2015

Kiedy Droga staje na drodze trzeba iść

Jakub jest jednym z moich ulubionych imion męskich. Z kategorii tych blisko serca. Ale dziś nie o tym. Ludzie Drogi i Droga pojawiają sie na mej drodze od pewnego czasu, w życiu, we śnie i na trasach miast. Ostatnio w Gdańsku, gdy idąc chybcikiem metodą na Herberta "prosto, w prawo i trzecia w lewo" na last minute przed odlotem na wyspę szukałam apteki w okolicy, w której stare miasto wita wiek XXI. Nagle na trasie zamigotal mi neon apteki w momencie, gdy mijałam kościół, na który wcześniej nie zwracałam uwagi. Był to kościół św. Jakuba...




A dziś, po spotkaniu na londyńskiej Devonii, na Angel, jak zwykle w sali pod kościołem, tej samej, w której przed pół rokiem, przy okazji opowieści himalaisty Tomka Mackiewicza, padły słowa "nikt z was nie przyszedł na to spotkanie przypadkiem" Ania-podróżniczka i ks. Marian dzielili się swoim doświadczeniem Camino. 

Tekst poniżej dostałam od Ani Zielonki, ta z kolei dostała go od swojej mamy, której pewna kobieta podarowała swój dziennik z jednej z wypraw na Camino. Oto jak się zaczyna:

Kiedy trzeba wyruszyć w Drogę do Santiago?

- jesli martwi Cię życie, teraźniejszość i przyszłość- idź!
- jeśli sądzisz, że musisz zmienić świat-idź!
- jeśli dużo Cię kosztuje robienie planów ponieważ jesteś zmęczony- idz!
- jeśli jeszcze nie odkryłeś jak wiele znaczysz- idź!
- jeśli czujesz się w życiu sama- idź!
- jeśli chcesz być i nie możesz- idź!
- jeśli nie wierzysz w siebie i swoje zdolności- idz!
- jeśli jeszcze nie spotkałaś Jezusa autentycznego- idź!
- jeśli nie możesz znaleźć odpowiedzi na Twoje pytania- idź!
- jeśli Twoje życie duchowe jest uśpione i chciałabyś zacząć nowe życie- idź!

Przez miłość  i z miłością

Nigdy nie jest za późno na nic- a szczególnie na kochanie i poczucie bycia kochanym :)

Zapomnij o przeszłości i żyj teraźniejszością. Planuj przyszłość, która jest nadzieją.
Nie zostawaj sparaliżowany w życiu jak pomnik soli, który jeśli się nie rozpuści, nie da sensu życia.
Znajdź samego siebie - będziesz odkrywał Jezusa w wierze. Chrześcijanin musi być światłem i nadzieją dla siebie i innych.
Wyjdź z siebie, a poznasz innych.

niedziela, 1 listopada 2015

u Giotto, w Padwie

Dzień urodzinowy w Padwie rozpoczął się dosyć wcześnie, bo od wizyty w Kaplicy Scrovegni wyposażonej od niedawna w system pomiaru temperatury. Komfort obcowania z XIV-wiecznymi freskami zdobiącymi wnętrze kościoła na Arenie podlega odgórnej, surowej reglamentacji czasowej (30 minut) oraz towarzyskiej (każda grupa to najwyżej 25 osób). Bilety wstępu należało zarezerwować z wyprzedzeniem. Ale czego się nie robi dla ocalenia tego, co opowiedział Giotto 700 lat wcześniej. 

Zanim rozpoczniemy ucztę zbiorowo ulegamy przymusowej, 15-minutowej aklimatyzacji w pomieszczeniu przechodnim oglądając film o kaplicy. Wmarsz, a potem wymarsz grupy zwiadzajacych odbywa się sprawnie. Drzwi do kaplicy otwieraja się i zamykają automatycznie dwa razy na godzinę. Wszystko to by ustabilizować mikroklimat. Kaplica jest przestronna, możnaby powiedzieć, że to kościółek kiedyś przyległy do pałacu rodziny Scrovegni. Od wejścia uderza kontrast chabrowego nieba sufitu, bardzo podobnego do tego w krakowskich kościołach: Mariackim i Franciszkanów, z rozmieszczonymi równolegle na obu ścianach scenami biblijnymi. Charakterystyczny kolor Lapis lazuli akwamaryna, był najlepszym i najdroższynm barwnikiem średniowiecza sprowadzanym z terenów dzisiejszego Afganistanu. Naocznie potwierdzona 700-letnia gwarancja trwałości :)

Fresk tuż nad drzwiami wejściowymi przedstawia jedną z piękniejszych scen sądu ostatecznego nad rzędami nagromadzonych postaci. Radosne twarze po lewej, zwrócone ku górze, uchwycone są tuż na moment przed oderwaniem się od ziemi. Po prawej panuje chaos. Prawdopodobnie to pierwsze odtworzenie piekła wg wizji Dantego. Można powiedzieć, że freski powstawały "na gorąco", bo Dante i Giotto spotkali się prawdopodobnie podczas prac w kaplicy pomiedzy latami 1304-1308. Spojrzeniom na wysokie sufity towarzyszy mój  cichy podziw niebywałych zdolności ekwilibrystycznych ówczesnych. Jeszcze nie wiem, że ta myśl będzie wracać ze zdwojoną intensywnością przez najbliższych kilka dni. 

"Czemu Giotto jest ważny dla sztuki włoskiej?

 Bo wynalazł perspektywę. 

Per-spek-ty-wę!"  - powtarzając za Amarcord (scena od 3:40)


Mój trud zwiedzania kaplicy polega na próbie opanowania oszołomienia, typowej reakcji na nagromadzenie piękna, świadomości czasu i mocy prostoty każdej z tych kompaktowych scen fresków. Na pierwszy rzut oka to prostota i symetria. Ogrom niuansów, ale postaci Giotta wymykają się schematom prymitywistów, a stan ducha maluje się na twarzach. W byle kącie nachylenia sylwetki jest tyle ekspresji i niewypowiedzianych słów, mimo upływu lat tak po ludzku czytelnych i dziś. Każda twarz, choćby zwrócona jedynie profilem, podobnie jak w sztuce bizantyjskiej, ukazuje napięcie. Pochylone głowy, przymknięte oczy. Zatrzymane bezgłośne emocje, byle grymas muśnięcia pędzla tworzy nastrój opowiadanych scen, pozornie niemych dramatów. Precyzja minimalisty, "ojca malarstwa włoskiego". "My z niego wszyscy" powiedzą nam w kolejnych godzinach i dniach lokalni malarze trecenta i quatrocenta. Ściana północna ma cztery okna przez co sceny zdjęcia i wczesnego życia Jezusa naprzeciwko oglądam w porannym świetle, mrużąc oczy i wysilając wzrok. Najmocniejsza jest chyba scena pocałunku Judasza. W elektryzującym spojrzeniu Jezusa jest niebywały spokój. Jest niezwykła moc i siła w tym niewielkim trójkącie oka. Ciężko wyłowić inne szczegóły. Próbuję doszukać się tych, na które zwraca uwagę Paweł Muratow. Szukam więc tkliwości linii palców Maryi w scenie narodzenia Chrystusa. Trochę na próżno, bo bombarduje mnie bezruch spojrzeń i gestów. Skupienie potrzebne od zaraz. Wniosek na marginesie prosty - lornetka we Włoszech naprawdę może się przydać, chyba, że chodzi o odtworzenie siedmiu cnót i grzechów głównych. Te są umieszczone na najniższym poziomie, niemal na wysokości głów obecnych.

Po poranku z Giotto ciężko powrócić do życia i naprawdę przewędrować miasto. Ulice Padwy rozgałęziają się w ożywione zakamarki, place pełne straganów, owoców, turystów. Zmierzamy ku Duomo, ale najpierw na urodzinowe wege śniadanie, po którym czujemy, że południowe słońce szaleje mocno jak na piątek przystało. Potem dłuższa chwila w chłodnym baptysterium, gdzie freski Menabue przypominają mi bardzo te w lubelskiej kaplicy św. Trójcy. 








Pora siesty to pora zamykania drzwi i okiennic. Właśnie wtedy, kiedy słońce wysoko ruszamy śladami Herberta. Idąc ku południu obchodzimy Duomo, za którym odkrywam dom i ogród Petrarki. 


Całodniowy dyżur pełni jedynie Bazylika św. Antoniego. W tłumie grup pielgrzymów niknie cały majestat miejsca. Grób św. Antoniego jest pilnie strzeżony i oblegany, bo każdy chce spędzić przy nim minutę i znaleźć utracony spokój. Herbert pisał jakieś 50 lat temu, że w okropnej jak wielki cyrk bazylice jedynie freski Altichiera w kaplicy św. Jakuba zasługują na uznanie. Tak dokładnie jest. 









Niedoczekanie moje to wizyta w przylegającym do budynków kościoła Oratorium św. Jerzego, którego ściany pokrywają freski scen z życia Chrystusa, św. Łucji, św. Katarzyny Aleksandryjskiej i św. Jerzego. Majstersztyk, który odkrywamy scena po scenie. Przez 20, może 30 minut jesteśmy jedynymi osobami w miejscu, które za krótkich czasów Napolena zamieniono w stajnię i skład broni. 






Nie dziwi mnie duża ilość pielgrzymów z Polski, ani napisy po polsku. Niewielki plac tuż na prawo od katedry nosi imię św. Maksymiliana Kolbe, podobnie jak jedna z wielu kaplic. Nie możemy też nie wstąpić do kościoła św. Justy, patronki miasta. Monumentalna i lekko przytłaczająca, cała poświęcona kultowi świętej. Za to posadzkę pamiętam do dziś. Podobnie jak Duomo, które odwiedzamy w drodze powrotnej. Uwaga na marginesie - im bardziej spektakularna jest bryła kościoła, tym mniej  interesujące wnętrze.





Mamy jeszcze chwilkę na odwiedzenie uniwersytetu i kościoła Eremitani, gdzie na próżno staram się doszukać fresków Mantegni. Znajdujemy ... tablicę poświęconą Janowi Kochanowskiemu. 

Konkluzja dnia  - niemoc wędrowania przychodzi kiedy słońce jest najwyżej.