wtorek, 29 grudnia 2015

Lwów śladami Zbigniewa Herberta

Istnieje atmosfera zawieszonej w powietrzu zagadkowości, czegoś niewidzialnego, a przecież możliwego do zobaczenia innym wzrokiem, którymi obdarzeni są jedynie wtajemniczeni? Istnieje na pewno, wiem o tym od pisarzy usiłujących opisać  "inny wzrok", wrażliwych nań w sposób wyjątkowy, jak choćby Henry James w "Obrocie śruby"
G. Herling-Grudziński, Cmentarz Południa

Ja: - Jadę do Lwowa. 
Oni: - Zabiją Cię! Przecież tam jest wojna! 
- takie i podobne reakcje usłyszałam oznajmiając tu i ówdzie mój pomysł długo odkładanego wyjazdu.

Ja: -Jasne, wojna (jeśli można tę zbrojną samowolę agresywnej Rosji tak określić)  toczy się ponad 1000 km od Lwowa. Odległość Lwowa od Wenecji jest równa tej do Doniecka, odpowiadałam, myśląc (mocno na wyrost), że jeśli mam ginąć, to przynajmniej robiąc to, co kocham. 


I pojechałam nocnym autobusem z Krakowa zostawiając echa dawnych melodii przedzierających się usilnie do "tu i teraz" niczym sierpniowe słońce przez Planty. Chwilę wcześniej nabyłam ogromną laminowaną mapę Lwowa w bezpłciowej Galerii Krakowskiej. Słowa drukowanego w postaci przewodników brak, podobnie jak ukraińskiej waluty w krakowskich kantorach. 

Budzę się, gdy autobus zatrzymuje się "chwilę" po przekroczeniu granicy. Jest ciemno, śpiąco. Ludzie gdzieś wysiadają. Jesteśmy we Lwowie! Zryw w środku nocy to najnierozkoszniejsza z możliwych pobudka. Nawet jeśli to noc w pozycji złamanej gałęzi. Dworzec Stryjski mimo wczesnej pory jest gwarny, pełen oczekujących na bagażach na tranzyt. Mija chwila zanim zaopatruję się w chrywny (kantor 24/7) oraz informacje jak dojadę do centrum. Pomaga mi przesympatyczna, mówiąca ze śpiewnym akcentem, dziewczyna. Dziękując jej słyszę, że Polacy tak jej pomogli, że nigdy nie dojechałaby bez nich do Lwowa. Poranna porcja dobra i energii na rozruch dla oswojenia obcości chwil pierwszych. Dowiaduję się, w również całodobowej informacji, zgodnie z nowo nabytym nawykiem - "zanim wyruszysz, pomyśl o swoim powrocie", że jedynym północnym połączeniem autobusowym z Polską jest Warszawa. Niech będzie. To po raz 6. i ostatni w tym roku. 

Lwowski świt. Dnieje na różowo. Osobliwe kolory ma wschód na wschodzie, a ja czekam na marszrutkę, nr 4 lub 5 B. Nikt nie wie kiedy przyjedzie. Rozkład to przeżytek w improwizowanym świecie. Droga do centrum przypomina obrazki z obwodu kaliningradzkiego sprzed ponad dwudziestu lat. Pojedyncze bloki najeżone antenami satelitarnymi, smutne kioski. Mijamy Park Stryjski, Żelazną Wodę - ukochane tereny czasów mundurków szkolnych tych, dla których Lwów był częścią Polski... Kilka zakrętów dalej obie strony ulic otaczają coraz wyższe domy, wkrótce kamienice i regularna już ciągła zabudowa. Asfalt nie wiadomo kiedy przechodzi w kocie łby przetykane torami tramwajowymi. Gotowa sceneria z Mistrza i Małgorzaty. Z mapy wynika, że za chwilę mijamy ulicę Łyczakowską - ulicę Herberta i za kilka godzin moją. Tam dziś zamieszkam. 





Migają zza okien kościoły, zielone dachy i kopuły, mury obronne, baszta. Trwanie wież o świcie. Ulice zawieszone wzdłuż sznurów trolejbusowych kabli ciągną się wzdłuż prostych opadających i unoszących się hen daleko ulic. Tak wita mnie śpiąca Florencja wschodu na siedmiu wzgórzach. Mała ojczyzna wygnańców historii o poranku, których zdradzono o świcie. Ten moment, w którym czuję, że coś, co gdzieś noszę w sobie pojawia się na drodze, tym razem jest duchem miasta "teraz", efektem przeżyć estetycznych /egzaltacja do sześcianu/ i świadomości historycznej /w powijakach/. Choć ludzi już nie ma, pozostał kamień na kamieniu, powietrze wciąż drży po tamtych głosach. Fredry, Parandowskiego, Makuszyńskiego, Hemara, Majewskiej, Lema, Kilara, Żuławskiego Smolki, Grottgera i tak wielu innych. Dla mnie to najważniejsza tegoroczna podróż śladami Herberta. Można by rzec, że do źródeł i korzeni. Ta joj!

Miasto to nie zbiór budynków, pomników, placów i mostów – o mieście stanowi atmosfera międzyludzka” Z. Herbert

Dojeżdżam do końca trasy jeszcze przed siódmą. Wśród pojedynczych przechodniów i nielicznych samochodów wędruję z mapą i piszczącą walizeczką (na kółeczkach ma się rozumieć ;). Nie wiem gdzie jestem. Ulubiony stan zgubienia i ekscytacji tym, że jest to w zasadzie bez znaczenia. Ponownie testuję znajomość albo rozumienie polskiego na tutejszych. Nie jest źle. Znane dotąd ze zdjęć secesyjne fasady i rzeźby wieńczące budynek Opery Lwowskiej i Teatru Wielkiego po chwili są w zasięgu wzroku. Nigdzie mi się nie spieszy, ale i włóczyć się niepodobna z tobołkami :). Do mieszkania wprowadzić mogę się dopiero około południa. Kilka porannych godzin spędzam w McDonald's przy Prospekcie Swobody studiując mapę i pdfy przewodników w wirtualnym towarzystwie tych, co 8. godzin do tyłu. W drodze na Łyczakowską uśmiecham się do pomnika Mickiewicza, chyba najwspanialszego jaki postawiono Wieszczowi. Podobno jest ich aż 5 w mieście. Jest wprawdzie tymczasowo ogrodzony z powodu wymiany nawierzchni, ale. Zatrzymuję się w jednym z dwóch wegetariańskich  barów. Green, przy Braci Rohatyńców 5 w sumie jeszcze jest zamknięty, ale głodni  mile widziani i przed południem. Bardzo lubię ten poranny rytm  miast, gdy płynie, wszyscy gdzieś zmierzają. Brak tu londyńskiego pośpiechu i napięcia. Mijam słonecznikowe kwiaciarki na Placu Halickim, zaglądam na chwilę na Kniazia Romana 12 (dawną Batorego 6) siedzibę dawnego polskiego radia.  Nad wejściem górują pociemniałe rzeźby rycerzy opartych na mieczach z pochylonymi głowami. Jest w nich jakaś żałość i wstyd, a może niemoc i zrezygnowanie? Przypominają te białe, warszawskie jakie widziałam na jednej z kamienic na Wilczej zanim ta spotka Kruczej. Każdy niemal budynek to osobna okazja dla oczopląsu, z którego wybija co jakiś czas krótkotrwałe przebudzenie i popłoch na widok szpetnych, wielkoformatowych reklam oblepiających fasady. Dziś to miasto kontrastów. Dalej idę Starojewierską potem Wałową, mijam przypominający fasadą lubelskich Dominikanów kościół Bernardynów. Na jego tyłach rozciąga się mur obronny ze znajomej czerwonej cegły. Tuż po wyjściu za mury kościołem św. Andrzeja otwiera się Łyczaków. Miasto przechodzi w nieskończone ciągi kamienic. 

Nigdy o tobie nie ośmielam się myśleć ogromne niebo mojej dzielnicy
ani o was dachy powstrzymujące 
wodospad powietrza
piękne puszyste dachy włosy naszych domów 
milczę także o was kominy i laboratoria smutku
Z. Herbert, Nigdy o tobie 


Opera Lwowska

Opera Lwowska

jedyny otwarty o 7. przybytek :)

ulica Doroszenki widziana od Prospektu Swobody

pomnik Adama Mickiewicza

Plac Halicki

Kniazia Romana 12

Green gaspaccio

oczopląs, próba portretu 

mury obronne i wieża kościoła Bernardynów

ulica Łyczakowska z widokiem na Plac Bernardyński

ulica Łyczakowska, w zasadzie sam jej początek

Dotarłszy do mego tymczasowego lwowskiego lokum, przy Łyczakowskiej 9, spostrzegam, że wynajęłam maleńką, piętrową mansardę. Taką z balkonem i prysznicem ukrytym w szafie, Widok z okna to ciche podwórko i niewielka willa plus własny kawałek nieba nad Łyczakowem. 

Pierwsze kroki kieruję ku domowi Herberta położonego jakieś 200 m dalej. Zmierzam tam jak na długo wyczekiwane spotkanie ze znajomym nieznajomym. Odbyłam tą drogę w myślach wiele razy, jednak miała zupełnie inny posmak, jak to bywa ze zdystansowanymi próbami wyobrażania wrażeń. Ulica pnie się lekko w górę, stąd Górny Łyczaków, myślę. Jest tłoczna i dosyć strasznie głośna. Upał, podobnie jak w Krakowie  ponad 30 stopni. Po chwili staję przed polskim kościołem św. Antoniego położonym na wzgórzu jak cokół. Zgrabna, biała bryła przykryta zielonym dachem w palącym słońcu popołudnia tworzy ostry, grecki kontrast z secesyjnym sąsiedztwem ulicy Hołyńskiego. Przepiękna rzeźba zamyślonej Maryi oddziela chodnik od nierównych schodków prowadzących do kościoła. Po lewej stronie podwórza niewielka figura św. Antoniego. Wchodzę do środka z uczuciem zetknięcia z tajemnicą. Bycia blisko czyjegoś życia. Szukam cie rabi / za którym firmamentem ukryłeś mądre ucho? W przedsionku tablica w kształcie krzyża poświęcona pamięci polskich księży posługujących w tej parafii. Ogarniam wzrokiem barokowe wnętrze. Kiedyś lubiłam te przesyty, dziś skłaniam się ku surowej prostocie romańskiej. To trochę specjalny rok, również śladami św. Antoniego, też i mojej rodzinnej parafii. Lizbona i Padwa dostają bratnie dopełnienie, a święty kolejną prośbę o czuwanie. Przy wejściu, po prawej stronie, pastelowa chrzcielnica w kwiatach, tuż ponad nią tablica - 91. lat temu, 26 grudnia ochrzczono tu Zbigniewa Herberta. Znajome chwilom obcowania z czyjąś obecnością przeniesienie. Gęsia skórka to jedna z widocznych oznak mocy porażenia niemal elektrycznego chociaż zupełnie bez prądu za to z piorunem. Ponowna świadomość trwałości kamienia, przemijania i wymykania się łagodnie niszczycielskiej sile czasu. Ocean lotnej pamięci... 

te cztery mgliste bannery zachęcają do odwiedzin lokalu o nazwie "Cazanova" 
na co strzelam śmiechem :P napotykam go kilka godzin później 


kościół św. Antoniego od ul. Hołyńskiego






Kilkadziesiąt metrów dalej stoi czteropiętrowa, secesyjna kamienica. To musi być tam, myślę patrząc na nieożywione, fantazyjne motywy kwiatowe balustrad balkonów. Misterne rzeźbienia gzymsów na wysokościach dają domom co najmniej nieśmiertelność, jeśli nie drugie życie. Niby dom, jakich we Lwowie mnóstwo, ale to dom poety, dom nad porami roku, pierwszy z czterech lwowskich adresów Herberta. Przy drzwiach wejściowych numer 55 i smutno-szara, bez namiętności, tablica w ukraińskim i polskim, imię, nazwisko, daty, w tym domu mieszkał "polski poeta". To tu, za zamkniętą klamką i dzisiejszymi, bezgłośnymi przyciskami domofonu urodził się Herbert. Chcę natychmiastowo wejść do środka, ale prawdopodobnie uszkodziłam urządzenie komunikujące ten dom ze światem. Scena ma miejsce w upalne popołudnie i przebieg jak w zwolnionym filmie. Wokoło trwa wymiana handlowa. Czuję się już za bardzo osobna i oderwana od tego ich "tu i teraz". Jeszcze bardziej z innej planety marzeń, wrażeń zachwytu ochów i achów, duchowych niemal odlotów. Robię ostatnie zdjęcie i nagle w kadr balkonu wpada facet w spodenkach. Po obu stronach chodnika starsi głównie ludzie sprzedają warzywno-owocowe płody swoich działek i ogródków. U siwej babci w kwiecistej chuście kupuję słoik malin. Transakcja odbywa się z uroczystą życzliwością. Wyobrażam sobie, że tak mogła wyglądać babcia Herberta, Maria z Bałabanów, Maria Doświadczona. I wzruszam się skurczem w krtani kiedy ta pomarszczona twarz uśmiecha się do mnie z bystro-błękitną, łagodną życzliwością. Dowiedziawszy się, że jestem z Polski życzy mi ciepło mieszanym polskim z ukraińskim szczęścia i zdrowia. Tak po prostu. Na bocznej ścianie kamienicy jest rynek serowo-owocowy z długimi ladami i kramami, "ze wszystkim spożywczym". Klimatem przypomina osobliwy lubelski przy dworcu PKS. Kto był ten rozpozna klimat. Tak zaopatrzona wracam jeszcze do św. Antoniego, gdzie spotykam modlących się franciszkanów.



prawdopodobnie to balkon Herbertów, tu z obecnymi mieszkańcami :) Herbert by się uśmiał


Czas zdobyć miasto. Porzucam plan pożarcia 'wszystkiego'. Idę śladem wież kościelnych, chociaż mam niejedną mapę. Pierwsza należy do położonego na górze Gołuszowskiej - kościoła i klasztoru karmelitów bosych, który przy bliskim spotkaniu okazuje się być już cerkwią. Historia sięga XVII w., kiedy pobliska baszta prochowa zyskała sąsiedztwo klasztornych murów obronnych. Niemal na wprost biegnie ku centrum ulica Ruska z narożną cerkwią Wołoską Zaśnięcia Bogurodzicy i Kaplicą św. Trójcy. Jej zielona kopuła kontrastuje z ciemnym kamieniem wieży Korniakty - fundatora, z pochodzenia Greka z Krety. Renesans przechodzi na wysokościach płynnie w barok decyzją architekta Jana III Sobieskiego, który osadza na szczycie wieży manierystyczny hełm. 

Nieopodal, na targu bukinistów rozłożonych wokół Pomnika Iwana Fedorowa, założyciela pierwszej w mieście XVI-wiecznej drukarni, wśród książek wypatruję... okładkę szkolnego atlasu historycznego przenosząc się natychmiast w pamięci do klasy nr 11 mojej szkoły podstawowej. 

ulica Ruska



Wędrując uliczkami wydłużam celowo spotkanie z Rynkiem. Przechodzę obok kościoła Dominikanów, który jeszcze niedawno służył za Muzeum Ateizmu. Dzielnica ormiańska wyrasta za rogiem. Po chwili znajduję się w sąsiedztwie Katedry Ormiańskiej, której najstarsza część w zaułkach podwórza wygląda trochę jak londyński Temple church. Nie mogę dostać się do środka, więc od razu mam swoje niezdobyte Jeruzalem i przedmieścia. Dochodzę Krakowską do Rynku skąd ulice rozchodzą się w arterie architektonicznych cudów. Nieprawdopodobny jest ten pejzaż miasta tak pięknie zachowany niczym stary park wysadzany trzy i czteropiętrowymi alejami kamienic.


kościół karmelitów

kościół dominikanów

Katedra Ormiańska

Katedra Ormiańska



Obchodzę stare miasto patrząc aż do zmęczenia. Nie przystaję na dłużej, bo jeszcze mi szkoda czasu. Spieszę się donikąd ul. Szewską. Dopiero u św. Piotra i Pawła chłód przywraca do trybu myślenia racjonalnego. Czuję się jak w prawdziwie polskim kościele. Brak elementów obcych, niezrozumiałych. Kolejny przystanek, gdzie czuję się jakoś swojsko polsko to Katedra Łacińska. W każdej kaplicy ślady historii, tablice, obrazy. Śluby Jana Kazimierza złożone tu w 1656 roku przed obrazem w ołtarzu głównym są chyba największą pamiątką historyczną. Oceany pamięci i trwania. Stanisław Wasylewski tak opisał ten moment:

W katedrze jest tłoczno. Lud ciągle napływa. W loży królewskiej światło widne poza szybami. Na kościele rozmowy ludzi ze dworu i kapituły. Scabinus Domagalicz junior woła klucza od ław, bo przyszedł śpiewać z czeladzią. Atmosfera fatalna, ostatnia. Potop. Rok 1656. Za chwilę wejdzie król z loży i wszystko przeinaczy […] Król przysięga. Cały tłum na kościele rumorem powstaje, dobywa szabel. Słońce. Tłum modlący się śpiewa: Śliczna gwiazdo miasta Lwowa, Maryja!. Matko nasza i Królowa, Maryja.









fragment stołu ołtarza w Katedrze Łacińskiej przedstawiający śluby Jana Kazimierza


Dalej sił mi brakuje, topię się od słońca, więc ratuję się jagodowym koktajlem na tyłach katedry w pobliżu Kaplicy Boimów (zamykają o 17) gdzie Instagramowo umawiam się z Nastką - Ukrainką znaną mi z pysznych, lwowskich zdjęć. Poznajemy się kilka godzin później po tym jak dowlekłam się na mansardę, utopiłam zmęczenie pod prysznicem i znalazłam się na tarasie Domu Legend - wielopiętrowej kamienicy-pubie. Wspinając się po schodach rejestruję głos Czesława w głośnikach. Alternatywa pełną komercyjną gębą. Widok na dachy i place Lwowa budzi znajomy zew fascynacji i uśmiech rzucany gdzieś do przestrzeni. Na niebie trwają miodowe przygotowania do zmiany kurtyny. Jeszcze przed zmrokiem obchodzimy we trójkę Lwów śladami lokalsów prowadząc rozmowy w czterech językach. XIV-wieczna Katedra Ormiańska tym razem wita szeroko otwartymi drzwiami. Mrok uniemożliwia robienie zdjęć. Kolorów tam co niemiara. Ofreskowane niczym kalejdoskop wnętrze ma coś z włoskich kaplic, ale na bizantyjską nutę. Wydaje mi się, że ściany utkane są złotem i czerwienią wiosennej łąki dalekiego wschodu. Pędzel Rosena docenił też go papież Pius XI, który zlecił mu namalowanie na ścianach kaplicy w Castel Gandolfo Obrony Częstochowy oraz motywu z Bitwy Warszawskiej. Podobno oba były przykryte kurtyną aż do pontyfikatu Jana Pawła II. Miejscowi podpowiadają, że koniecznie trzeba posłuchać śpiewów, ale najbliższy dopiero w środę. Pojawiamy się tez na tarasie jednego z centrów handlowych by popatrzeć na panoramę miasta już po zachodzie słońca. Na koniec odprowadzamy się aż do domu Hereberta. Małomówny dotąd chłopaki Nastki pyta nagle czy jutro też się zobaczymy. Jestem pod wrażeniem ich normalności, braku pozorów i pośpiechu. Live authentic to jej stały hashtag :).

Pierwsza noc na Łyczakowie pod znakiem księżyca zawieszonego w niskiej pełni. Telefonowy licznik kroków pokazuje ponad 20 km. Głosy nieobecnych unoszą się nad miastem, które śnię snem na piechotę. Na jawie jestem jak ten kominiarz z dachu tarasu Domu Legend patrzący z wysoka na miasto. Skupiam się na zachwycie tym, co obejmę wzrokiem, bo to, co wiem o Lwowie zawsze rozbija się o śmietnik historii, walkę mniejszości z większością. I tylko sny nasze nie zostały upokorzone. To nie patos. To Herbert!

Ps. Wszelkie zamieszczone laudacje, a jest ich kilka jedynie, bo oddanie przeciągu myśli "co krok" nie jest możliwe do skompletowania i nazwania, za to każda jest odczuta a nie wyrozumowana czy wmówiona. Cdn.




Pomnik kominiarza na dachu Domu Legend (Starojewierska, znaczy Starożydowska 48 - polecam!)


pogrzeb św. Odilona pędzla J.H. Rosena


brama Pałacu Potockich, dziś Galerii Sztuki


Plac Mariacki, wydaje mi się, że w tym miejscu stała fontanna, w pobliżu której hr. Joachim Badeni, nawrócił się w 1938 roku w drodze do klubu nocnego przy figurze Matki Bożej Niepokalanej poczuł dotknięcie i zawrócił 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz