środa, 16 grudnia 2015

Kraków i Tyniec - kiedy nie dzieje się nic dzieje się najwięcej


Każdy, w jakiś sposób dotknięty przez to miasto na zawsze będzie nosił je albo blisko serca, albo w mniej lub bardziej serdecznej pamięci. Plan odwiedzin zrodził się całkiem spontanicznie po tym jak w końcu czerwca Galeria Mocak otworzyła wystawę rysunków Herberta, wiedziałam, że mam czas do połowy września by się tam pojawić. Był to też przystanek w drodze do miasta zawsze wiernego, bowiem od kwietnia, kiedy pogoda trochę się popsuła i w zamian była Warszawa, miasto Leopolis panoszyło się we mnie swoim temperamentnym życiem, wiło i przybierało na sile. Potrzeba opuszczenia City również miała w tym swój udział. Przecież nikt przy zdrowszych zmysłach nie da się zamknąć w betonowej dżungli przed ekranem w środku lata - w wersji brytyjskiej także  coś takiego jak namiastka lata, choć marnie, istnieje ;) Tak, to mogło być szare, bez namiętności...


Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Lot do Krakowa okazał się być podniebnym deja vu. Mój współpasażer, dokładnie ten sam, który stał przede mną w kolejce do odprawy, okazał się sympatycznym "człowiekiem w drodze" bywającym w Polsce średnio 3 razy w miesiącu. Zanim opowiedziałam o swoim planie coś więcej już w trzecim zdaniu dowiedziałam się, że całkiem niedawno odwiedził moje rodzinne strony. Pomyślałam 'wow, nie dość, że dostał miejsce obok to jeszcze był tam, gdzie ja będę za 10 dni.'  W tym samym momencie stojący  w przejściu chłopak poprosił nas o sprawdzenie miejsc na karcie. Niebagatelna pomyłka miejsca o jeden rząd za daleko. Siedem widoków w drodze do Krakowa. Dzięki niemu wciąż mam w głowie słowa "life is too short to do something you are not passionate about" oraz to, że 'life is happening right now, this moment is our life'. Yesterday has passed already, tomorrow is uncertain, may not come, today is now. Tam, na górze przyszły mi od razu do głowy słowa już napisane, powiedziane i wspomniane, kończące film „Boyhood" - "you know how everyone's always saying seize the moment? I don't know, I'm kind of thinking it's the other way around, you know, like the moment seizes us". Momenty, frazy i obrazy. Tyle śpiewu unosi się jeszcze... Spotkania, w tym te w chmurach, to nie przypadek. Been there... 

Na Balicach-'wciąż w rozbudowie' znowu świeciło popołudniowe słońce. Lotnisko w dalszym ciągu ulega przeobrażeniom. O ile łatwiej było mi tam dolecieć i cieszyć się miastem niż teraz o tym pisać. Tu i teraz jestem znowu tam i wtedy, w tym samym mieście trzech wieszczów, dwóch twarzy i jednego spontanicznego zrywu pod wiszącą skałę a nawet na Wawel. Pytam kogoś o drogę do tramwaju. Chłopak coś tłumaczy, zakręca się, i mówi 'nic się nie dzieje'. Zatrzymuję się na Krowodrzy. 



Kraków w końcu sierpnia okazał się upalną turystyczną pułapką. Rozgrzewką dla nóg i ducha, rundą zapasów ze światem. Podobno świat, który widzimy jest światem, którym jesteśmy. Chodząc godzinami po Krakowie, gdzie historia i poezja wyrasta zza każdego winkla, to przytłacza, to rozmarza, niosłam swoją kilkuokruchową historię, która umykając teraźniejszym próbom racjonalizacji, genezy i innym zabiegom upiększającym, zamieszkała gdzieś między Bracką, Plantami a Aleją Trzech Wieszczów i już. Historia to trwająca przeszłość, niesione brzemię dni minionych tak gdzieś jesienny liść na Plantach szeleści w głowie. Eh, wieczny dyskurs dwóch biegunów. Tak. Kraków był łatwym i przyjemnym mi miastem nim go nie opuściłam. Odgrzewanie jest bezpiecznym zajęciem przywiązanych do nonszalanckich smaku przeszłości. Jedno jest pewne, gotować z głową i sercem wciąż trzeba się uczyć! 












Pierwszego dnia, a w zasadzie wieczora poznałam Podgórze. Po drodze odwiedzam znajome miejsce na Kazimierzu. Zapominam kart i nie mam czym zapłacić za obiad i słyszę, 'spokojnie, nic się nie dzieje'. Cudownie! :) Zamiast barokowych dźwięków uroczej scenerii wybieram Kopiec Kraka i Kraków nocą. Pod kościołem św. Piotra i Pawła rozbrzmiewa muzyka Ennio Morricone. Na rogu Brackiej i Franciszkańskiej mknie pierwsza zaczarowana dorożka. A jednak się kręci... :) Konfrontacje to część natury niepokornych i niecierpliwych.



Tyniec.

Tyniec o chmurnym poranku to spotkanie o. Leona Knabita podczas nagrywania programu na ławeczce. Jak mawiają ogłoszenia w dziale 'spotted' brytyjskich bulwarówek 'we shared a moment' :) Przechodziłam  blisko by popatrzeć na Wisłę i mijając uśmiechnęłam się do o. Leona. Pozdrowiliśmy się serdecznie jak dwoje nieznajomych. Zdążyłam akurat na pełną godzinę, kiedy to klasztorny przewodnik - jeden z braci zabiera odwiedzających na krótkie zwiedzanie opactwa. Słucham i instynktownie szukam w przebudowywanych wnętrzach dawnych śladów. Brat przewodnik jest z tych, którzy zachłysnąwszy się światem poczuł potrzebę zmiany. Na prośbę jednej z osób demonstruje nam medytacyjną modlitwę Ojców Pustyni. Ślad Herberta i blogowe motto w praktyce napotykam dopiero w przyklasztornym muzeum. Okaleczone romańskie tympanony i kapitule stoją w kawałkach nadzianych na metalowy pręt. Gdzieś w rogu jednego z niskich, piwnicznych pomieszczeń znajduje się kamienna twarz kobiety, zwieńczenie kolumny. Nieśmiertelny kamień. Jedyny stały element, symbol trwania i wierności mniej kruchy od lotnej pamięci.


Kamień był nie tylko materiałem, ale posiadał znaczenie symboliczne, był obiektem weneracji, a także przedmiotem wróżebnym. Między nim a człowiekiem istniał ścisły związek. Zgodnie z prometejską legendą, kamienie łączył z ludźmi węzeł pokrewieństwa.
"U Dorów", Z. Herbert



Jako epilog dodam, że wczoraj w samolocie do Gdańska napotkałam mojego towarzysza podróży... Chwilę wcześniej edytowałam tę notkę w telefonie. Prawdopodobieństwo na kolejny współny lot było tak małe, że w krótkiej rozmowie już na lotnisku ustaliliśmy że musimy spotkać się po raz trzeci. Może wtedy się wyjaśni czemu musieliśmy się spotkać :) Tak, takie rzeczy jak z filmu zdarzają mi się już notorycznie.  

4 komentarze:

  1. Odgrzewam smaki tego miasta, z moich nielicznych co prawda, ale zawsze zapadających w pamięć wizyt w Krakowie. Mam przemiłe wspomnienia, więc nie bronię sie przed wycieczkami w przeszłość. I tak jak piszesz już w pierwszym zdaniu, coś szczególnego jest w tym mieście, bo raz draśnięty nim, już zawsze powracać tam bedę z przejęciem, zachwytem, choćby tylko o nim czytając czy podziwiając je na zdjęciach. Takich jak Twoje:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Każde z tych zdjęć jest mi tak bliskie, każdy kadr tak znany jakbym stała tam tuż obok w chwili gdy fotografujesz. Właściwie to tak było, tylko trochę wcześniej, drobne przesunięcie czasu.
    Może tylko nie mam takiego ujęcia z tramwajem i kamienicą Ohrensteina :) Chodzimy swoimi śladami, konfrontujemy wyobrażenia, wspomnienia, literackie tropy. A więc widziałaś tytułową kolumnę, i lwy, i palmety, całe to potrzaskane przez czas lapidarium. Co teraz? Holy Iona? :)
    Wszystkiego dobrego dla Ciebie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za odwiedziny i życzenia. Fajnie, że wróciłaś - życzę energii na nowy rok i mnóstwa blogowych inspiracji. Na Kraków-na spokojnie potrzebuję wielu dni.Pamiętałam o Twoich wpisach wędrując wtedy, celowo omijając ul. Retoryka i kilka innych, by móc podarować im czas "nie w biegu". Czeka na swoje momenty, może już w tym roku. A Holy Iona jest bardzo pożądanym kierunkiem na 2016. Pozdrawiam ciepło.

      Usuń
    2. Pięknie dziękuję! I niech się spełni - Twoja Holy Iona i punkty na mapie mojego niewielkiego świata też.

      Usuń