czwartek, 12 listopada 2015

Dwa dni pomiędzy Florencją a Pizą

Witamy się z Firenze Campo Marte w sobotni wieczór. Przedmieście jakich wiele. W drodze do mieszkania okazuje się, że zatrzymamy się w dzielnicy malarzy, przynajmniej wg obecnej nomenklatury. W pobliżu jest Giotto, Cimabue i Fra Angelico, a my stacjonujemy na Via del Ghirlandaio. Jeszcze tego samego wieczoru udajemy się ku miastu-nocą. Najpierw wzdłuż Arno, potem przy budynku Biblioteki Narodowej zmierzamy ku Uffizi. Trafiamy na sobotnio-wieczorny tłum. Atmosfera jest prawie duszna. Na Piazza della Signoria trwa jakaś głośna impreza. Taka z saksofonami i orkiestrą. Oklaski i okrzyki publiki. Rzeźby Dawida i Herkulesa u wrót do Palazzo Vecchio wyraźnie cierpią.





Wiedzione instynktem wrzucamy azymut 'północ', gdzie spomiędzy budynków miga giottowska dzwonnica, the Bell Tower. Magia Piazza di Duomo, gdzie wciąż jeszcze ruch uliczny każe nam pozostać na chwilę na schodkach, zwłaszcza, że miasto podarowało tej części działające wifi :) Moje oko wciąż broni się przed nieakceptowalnym połączeniem odcieniów różu, złota i zieleni w bieli. Być możę brzmię jak laik-obrazoburca, ale ta geometrycznie ułożona fasada chyba nigdy nie zjedna sobie moich estetycznych uczuć. Ulubiony widok to ten, gdy noc pochłania monochrom wieży. Marmury katedry przechodzą w kontrasty na tle nieskończoności. Nisza na wysokości zmysłów wyłowiona przy wtórze dzwonów wybijających północ. Miasto nocą ma klimat przygody niemal miłosnej, tak o herbertowsku.
Mapa mówi, że w pobliżu jest dom Dantego. Casa di Dante w świetle latarni prezentuje się zupełnie średniowiecznie. Po północy dociera tam już niewielu letnich turystów. Za dnia jest miejscem okupowanym i biletowanym. Można odetchnąć i pomaszerować bez mapy do nowego domu.







Ostatnia niedziela lipca. Zobaczywszy tłum pod Uffizi natychmiast porzucam pomysł stadnego podglądania quatrocento w czterech ramach. Najchętniej udałabym się gdzieś za miasto. Florencja nie daje szansy na zgubienie się. Jest jak piękna i zdecydowana kobieta tyle, że bez głębi. Przytłacza nadmiarem wdzięków. Ulice są za szerokie, budynki za wysokie. Sprawnie wyławiam wąskie uliczki, krótkie, chłodne przesmyki. Tam, gdzie jeszcze jest cień, powoli zagląda słońce przedzierając się jednym cięciem przez jakieś pozostałości po duszy miasta. Poszukiwanie "klimatu i atmosfery" zostaje moim planem na przetrwanie.  Tłum wokół powoli przybiera na sile. Nie ma jeszcze południa a ludzka masa wylewa się zewsząd falami głosów i kolorów. Zmykamy szybko do napotkanego kościoła Santa Maria Assunta. A tam jakby czas się zatrzymał. Nawet cofnął. I to o dobrych sto lat. Trwa Msza święta. Wnętrze jest wypełnione dymem i zapachem kadzideł. Szeroki promień słońca wpada na miejsce na posadzce przed ołtarzem, na której siedzą zakonnice. Cała scena oglądana zza ostatniej ławki przypomina mi oniryczną wędrówkę z "Pikniku nad wiszącą skałą". 'A dream within a dream...' Freski Lippi to niemała wisienka na tym działającym na wszystkie zmysły torcie. Po wyjściu wchodzimy na popołudniowe orzeźwienie do jednej z restauracji. Okazuje się, że ukryte patio odsłania ten ulubiony kawałek nieba. Tego które znają wszystkie podwórza przedwojennych warszawskich kamienic - studnie wpatrzone w niebo, jak chce Pessoa.
















Nie mam chyba serca do opisywania wspaniałości Florencji. Mam wrażenie, że trwa tam jakiś nieogłoszony konkurs w kategorii "wielka, większa i największa... antyproporcja". Nawet rzeźby Dawida i Herkulesa z Kakusem na Palazzo Vecchio są o kilka rozmiarów za obszerne. Gdzie nie spojrzymy - turyści. Stadnie i gromadnie opanowali miasto. Pod Santa Maria del Fiore kolejka na wieżę, kolejka na kopułę oplata kolejkę do katedry.  Słowo "kolejka" podsumowuje te lipcowe dwa dni i wieczór. Niekończące się ludzkie ogonki, kity, cytując Klasyka.




Ponowne przejście zatłoczonymi ulicami pozbawia nadziei. Duszę miasta wdeptały w bruk tysiące stóp. I tak przedzieramy się przez upał i kolejki wszelakie rozpostarte nad Arno pielgrzymując głównie szlakiem kościołów. W kościele Ostatniej Wieczerzy Ognisatti napotykam grób Boticellego. Niestety po freski Ghirlandaio należy przybyć dnia następnego. 









I tak wędrując przez plac Santo Spirito napotykamy na gęste, wąskie uliczki usiane tam ciasno aż po most pełen sklepów, oblegany - Ponte Vecchio. I tam tłum nie odpuszcza. My również. Ostatnim punktem dnia jest wspinaczka na San Miniato al Monte. Na górze okazuje się, że miejsca widokowe na zachodzące słońce z Florencją w tle są już pozajmowane. Wbijam się pomiędzy Chińczyków i stoję tam aż do końca widowiska. Wędrówka słońca trwa dobre 45 minut. Sama nie wiem co tam bardziej podziwiamy - dzieła rąk ludzkich, czy znikające na rzece słońce, a może te momenty kiedy światło przedziera się przez przęsła mostu zostawiając blask na rzece Arno. 




\






Plan na siedem ostatnich godzin w mieście obejmuje pobudkę o 6 rano, by o poranku jednak zobaczyć i dzwonnicę i kopułę Brunelleschiego z bliska i z całkiem bliska. Pragnienie silniejsze od czysto fizycznej potrzeby odpoczynku. I tak po 7 meldujemy się ponownie w centrum. Mam wszystko, czego poszukiwałam. Jest cicho, jasno i pusto. W pierwszej grupie chętnych wchodzimy na wieżę Giotto. Mapa miasta po jednym dniu pieszej znajomości nie stanowi już zagadek. Trochę mi szkoda, że Florencja jest dla wielu jak zespół jednej piosenki. Jest nią kopuła Brunelleschiego, która i owszem robi piorunujące wrażenie, ale jest tylko gigantyczną budowlą, monumentalnym sklepieniem, niebywałym czerwonym nakryciem przeogromnej bazyliki, do której również sie dostajemy. Jest to droga niemal przez mękę, bowiem tłum poranny już w natarciu, a są miejsca, gdzie podobnie jak na schodach innych wież klatka schodowa jest jednopasmowa. Między wspinaczkami na wieżę i kopułę zajmujemy kolejkę u rodziny Japończyków i podążamy na spotkanie z pokrytym rusztowaniami aż po słynne drzwi Baptysterium św. JanaWewnątrz, pod oktagonalnym, freskowym sklepieniem gromadzi się spora, chyba niemieckojęzyczna grupa i rozpoczyna śpiew. Niesamowity moment. Podążamy jeszcze ku kościołowi św. Marka by udać się pośpiechu po bagaż i stawić się na stacji.  



























Około 16 meldujemy się w Pizie, Oddychamy ponownie atmosferą małego miasta. Szalony host Fabiano-kosmopolita spóźnia się. Spoźniają się lokatorki zwalniające nam pokój. W efekcie spóźniamy się i my. Obchodzimy Pizę od strony wschodniej, by dotrzeć na Plac Cudów tuż przed zapadnięciem zmroku. Krzywa wieża ma się wciąż ku upadkowi, ale póki co daję radę. Uderzają za to dwie rzeczy. Kontrast między płaskim placem a białym baptysterium na tle  granatowego niebo oraz cmentarz schowany pod płaskimi skrzydłami Il Camposanto. Nic to widocznie, bo do dziś w głowie ciągle przemierzam zakątki Ferrary.







2 komentarze:

  1. Kolejny fantastyczny spacer w Twoim towarzystwie! Tak miło i błogo w ten smętny poranek popatrzeć na skąpane w słońcu Florencję i Pizę! To zdjęcie z modlącymi się zakonnicami przepiękne!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniec listopada z końcem lipca tylko literki ma wspólne :) tu na szybko brakujące tło dźwiękowe https://youtu.be/n33eb9JwfWQ

      Usuń