sobota, 28 listopada 2015

la dotta, la grassa, la turrita, la rossa... pulsy Bolonii



Docieramy do miasta przed zachodem słońca. Już na zewnątrz budynku dworcowego uderza historia najnowsza, chociaż patrząc na datę czuję, że chyba raczej nowsza. 2 sierpnia 1980 roku, w sobotę jak ta nasza bolońska, o godzinie 10:25 na stacji miał miejsce zamach terrorystyczny. Arytmetyka cierpienia: 85 zabitych, 200 rannych.




W okolicy dworca odnotowuję dwa szczegóły-brak arkad oraz piękne oprawki mijanych osób spontanicznie komplementując turkusowe taksówkarza wskazującego nam drogę. Dosyć szybko znajdujemy adres mieszkania wynajętego przez Airbnb, które na całej włoskiej trasie znajdują się blisko stacji. Małe B&B prowadzi sympatyczna acz ekscentryczna Japonka, Takakao, która niczym rasowa urzędniczka rozpoczyna check-in od sprawdzenia naszych paszportów. Na zapoznanie się z Bolonią mamy wieczór oraz jakieś 9 godzin dnia następnego. Rozpoczynamy od przejścia nieopodal jednej (z dziewięciu zachowanych do dziś) z bram miasta, kilkukrotnie odbudowywanych Porta Galliera.


Następnie Via Independenze prowadzi nas ku Piazza Maggiore, gdzie patrzę na sporych rozmiarów płyty upamiętniające  poległych w czasie II wojny żołnierzach  Nie zdążymy odwiedzić polskiego cmentarza  i tych, którzy nie doczekali końca wojny. Co roku 21. kwietnia miasto świętuje rocznicę wyzwolenia przez Grupę Rud drugiej Brygady Strzelców Karpackich, z 2. Korpusu gen. Andersa.  Siedząc na białych, marmurowych schodach biblioteki pod Ratuszem, na którym wówczas wywieszono polski sztandar myślę o odsłuchanej przed przylotem do Włoch archiwalnej audycji Polskiego Radia wspominającej wmarsz do Bolonii polskich żołnierzy w 1945 roku. Przejmujące były ich słowa, pełne wiary, że wkrótce ich własny kraj będzie wolny, nie mając pojęcia jak różna będzie to "wolność". Zaglądamy na chwilę do kościołów św. Filipa Neri i katedry św. Piotra, tego przy którym znajdują się dwie, wciąż czynne, wieże.




Sobotni poranek. 
Plac powoli zapełniają weekendowi turyści. Każdy chce mieć fotkę pod rzeźbą Neptuna. My również. Nieopodal, we wschodniej części piazza, między kościołem św. Petroniusza a Pałacem króla Enzo, dziesiątki krzesełek czekają na wieczorną klasykę kina pod chmurką - sotto le stelle del cinema. Z programu „Il cinema rinovato" wynika, że tego dnia o godzinie 21:30 wyświetlane jest ... „Cinema Paradiso", co wywołuje niemałe zaskoczenie, błędny uśmiech i  koncertowe wspomnienie lutowych nutek Ennio Morricone z londyńskiego O2. Czas ucieka, życie płynie, sentyment zostaje. 





Odsłuchawszy bicia dzwonów zwiastującego popołudnie udajemy się do kościoła św. Petroniusza. Przez wieki, mieszkańcy Bolonii, w cichym i bezkrwawym współzawodnictwie z Florencją żyli w przekonaniu, że ta ogromna świątynia jest większa od florenckiej Santa Maria del Fiore. Liczby pokazują, że niekoniecznie. Co najbardziej utkwiło mi w pamięci to rzeźba na głównym portalu oraz fakt, iż święci i pretendenci do ołtarzy mają się w tym kraju całkiem dobrze. Podobnie jest chyba też z miejscową religijnością, i to bynajmniej nie przez fakt, iż w sobotnie popołudnie do spowiedzi ustawiają się kolejki. 



Na via Mazzini, czyli na obrzeżach historycznego centrum miasta chciałam odnaleźć dom, w którym w czasie Wiosny Ludów mieszkał Adam Mickiewicz. Niespodziewanie, wyrasta na trasie XIV-wieczne Porta Maggiore, jedne z wielu średnowiecznych wrót strzegących miasta. Po domu Mickiewicza ani śladu. Po fakcie okazuje się, że minęłyśmy go dwukrotnie nawet idąc Strada Maggiore. W zamian znalazłam ciekawy sklep "z designem", z którego wyszłam ze sporych rozmiarów obrazem wiedząc, że cokolwiek przybywa zamieni się w nadbagaż.





Nasza trasa wiedzie głównie szlakiem kościołów. Kościół św. Dominika przy sobocie, niestety nie był nam dany. Podobnie jak przed paroma miesiącami w Haarlemie myślę sobie, że to kolejny, w którym grywał młody Mozart :) Co ciekawe,  zaprojektowana zgodnie z wymogami reguły św. Dominika XIII-wieczna fasada kościoła przetrwała wszelkie wichry historii





Spędzamy za to dłuższą chwilę w kościele św. Stefana, który składa się z kilku kościołów. To najstarsze wnętrza jakie oglądamy w Bolonii. Kompozycja iście szkatułkowa - główny kościół św. Krzyża prowadzi do położonych kolejno, wokół małego chiostro, kościoła wzorowanego na jerozolimskiej bazylice Grobu Pańskiego, z charakterystyczną kopułą, pod którą spoczywa św. Petroniusz. Kolejne drzwi po lewo prowdzą do gotyckiej świątyni św. Witalisa i Agrykoli. Brak jakichkolwiek elementów dekoracyjnych odsłania jej surową twarz. Stamtąd wychodzimy na dziedziniec z misą Piłata, po przejściu przez który trafiamy do kościoła św. Męczenników oraz w końcu na przyklasztorny, dwupoziomowy dziedziniec dający schronienie przed dalszą wędrówką.


 




W porównaniu z Padwą, przestrzenna, czerwona Bolonia wydaje się być roztańczona i radosna. Z jakichś niezrozumiałych względów, poza populacyjnymi, wydaje mi się, że to poetruskie miasto nigdy nie będzie nazwane miastem umarłym. Gdzieś między tysiącem arkad toczy się życie. Możnaby rzec, że nazwa 'the Arcade fire" została stworzona dla oddania tajemniczej dynamiki miasta sterowanej z cienia. Po trzech setkach pod panowaniem papieży, obecnie uchodzi za najbardziej liberalne, choć lewackie, miasto we Włoszech. Jest dokładnie jak opisał ją przed wiekiem Muratow.

„Na podróżniku współczesnym Bolonia sprawia wrażenie miasta, gdzie dobrze się odpoczywa po zbyt gorliwym zwiedzaniem muzeum i kościołów. Po wszystkich cudach Padwy, a przed wspaniałościami Florencji można tu spędzić kilka dni, nie odczuwając jakichś szczególnych wzruszeń estetycznych ani rownież zbytnio się nie nudząc, Bolonia odznacza się pewną lekkością i przyjemną prostotą, ma w sobie coś, co jest miłe oku. To miasto ludzi zdrowych i szczęśliwych." 

Wszystko sie zgadza. Widok z XII-wiecznej 97-metrowej wieży Assignelli dorzuca do opisu całkiem geometryczną, mozaikę renesansowej architektury i średniowiecznej zabudowy poprzecinaną długimi jak rzymskie włócznie głównymi ulicami. Na horyzoncie wspaniałe masywy Apeninów otaczające miasto od strony Florencji. Schodki prowadzące na szczyt wieży wprawdzie troche trzeszczały, ale nie mogłam nie skorzystać z takiej okazji. Była to najbardziej chybotliwa i trzeszcząca XVII-wieczna drewniana konstrukcja po jakiej przyszło mi się dotąd wspinać. Dziś w Bolonii wież jest kilkanaście, ale wizytówką miasta są te przy Piazza di porta Ravegnana. Ta druga nieudana sąsiadka, wieża Garisenda, przetrwała, mimo całkiem widocznego odchylenia od zasad architektonicznych. W XIII w. było ich w Bolonii podobno około 180. Średniowieczna betonowa dżungla, ni to współczesne, skromne Canary Wharf, ni to przeładowany Manhattan.  O ile wędrując uliczkami Bolonii można po trosze odcyfrować naocznie znaczenie sloganowych określeń miasta - la dotta, la grassa, la rossa, tak to ostatnie widoczne jest dopiero z góry, bo czwartym, najnowszym określeniem, jest la turrita.











Zaglądamy też na uniwersytet i do biblioteki. Kolejny raz  w tym roku stąpam śladami Kopernika. Wspaniały, ciemny, długi korytarz, po sufity wysadzany herbami rodowymi prowadzi ku półprzymkniętym drzwiom do sali anatomicznej Magia półmroku i zapachów. Wyobraźnia miesza się z historią.




Na via Zamboni 9 zupełnie przypadkiem natrafiamy na dawny budynek Akademii Historii i Literatury Polskiej i Słowiańskiej im. Adama Mickiewicza wraz z tablicą pamiątkową odsłoniętą w 1979 roku, w stulecie jej utworzenia. Włoski kolega z pracy donosi, że obecnie są tam prywatne apartamenty, a w jednym z nich nawet mieszkał. 


Przygoda z Bolonią kończy się tradycyjnie - zgubieniem drogi, szybkim rzutem oka na kanałowe okno - Finestrella di Via Pella, okrążeniem miasta od północy, hen daleko od mieszkania i biegiem do pociągu jadącego do Rzymu. Wskakujemy w ostatniej sekundzie. Podczas godzinnej jazdy do Florencji za oknem przemykają Apeniny. 





To moja Bolonia w duuużym skrócie. Więcej można znaleźć np. tutaj, można też podążać polskimi śladami, których w Bolonii jest całe mnóstwonie brakuje, ale przecież odkrywanie miast na świeżo i bez adresów ma w sobie coś z podania ręki tajemnicy.

2 komentarze:

  1. Patrzac z gory na to miasto, swietnie przez Ciebie ujete, az ma sie ochote pobladzic w tych uliczkach. Niesamowite wrazenie zrobil na mnie widok tych wszystkich dachow niemal w tym samym kolorze. Jakze inna architektura od tej, do ktorej przywyklem, czy to w Polsce czy tez na Wyspach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z góry widać więcej, ale zmierzenie się z tymi starymi, włoskimi miastami daje wrażenie spotkania z tajemnicą. Ale, by się skutecznie gubić nie potrzeba wcale wybywać daleko, czasem nawet poza próg domu ;)

    OdpowiedzUsuń