poniedziałek, 16 maja 2016

Lwów śladami Zbigniewa Herberta, cz. 2

Jest wtorek 1 września, początek roku szkolnego. Początek myśli o zmianie, o przybliżaniu do jesieni i żegnaniu  dni pełnych światła i nocy wieńczonych wczesnym, jasnym wschodem. Ten dzień poświęcony jest pielgrzymowaniu śladami Herberta. W kościele św. Antoniego trwa rozpoczynająca rok szkolny Msza św. Dzieci i dorośli wysypali się na plac, schody i chodnik. Ich dobitne "Ojcze nasz" niesie się po okolicy. 







Po zakończeniu okolicę wypełniają mundurki z polskich szkół  w różnym wieku i wyszywane koszule ukraińskich dzieciaków. W budynku po drugiej stronie Łyczakowskiej, na wprost kościoła, jakieś 50 metrów od domu znajdowała się szkoła podstawowa, w której uczył się Herbert, myślę szybko i skręcam po sąsiedzku w boczną Czernichowską. Mijam b. popijarski szpital powszechny, który w chwilę po wynalazku Łukasiewicza pierwszy użył lamp, co przyciągnęło w 1853 roku na Łyczaków tłum gapiów.  


Po chwili scena jak z filmu - ulicę przecina zmierzający do polskiej szkoły im. Konopnickiej poczet uczniów, od najmłodszych do najstarszych. Zmierzam w stronę drugiego adresu Herbertów na ulicę Piekarską 10. Dzielnica kamienic i spokojnych obsadzonych gęsto drzewami ulic. Secesja w czystej, niezniszczonej formie. Równej samej sobie. Nieme dzieła sztuki w cieniu falowanych konarów. Na wprost domu, znajduję pustą restaurację o słodkiej nazwie Tiramisu. Wchodzę bez namysłu i spędzam godzinkę vis a vis herbertowskiego niegdyś balkonu obserwując pełną ulicę (pyszna ryba, polecam!). 









Trzeci adres, przy ul. Tarnowskiego 18 oddalony jest o dobre 30 min dreptania - przez Iwana Franki i jej boczną, dziś zielono-złotą Zieloną. Okolica cicha, wysadzana domami i drzewami. Miasto pnie się na kolejne wzniesienie ku Parkowi Stryjskiemu i Żelaznej Wodzie. Zaglądam do otwartej klatki schodowej. Kafelkowa podłoga informuje u progu o fabryce w Krakowie. Natychmiast wchodzę do środka, na półpiętrze odkrywam pięknie zachowane mozaiki, polskie azulejos.





Przemierzam tę dawną, szkolną trasę do gimnazjum na dawnej Dwernickiego (dziś Święcickiego 17) krążąc wokół przebudowywanych ulic jak zagubiony turysta. Rozpoznaję budynek bez problemu. Wygląda jak porzucone uzdrowisko. Po orłach na frontonach pozostał biało-brudny ślad. W przedsionku, znajomym z eseju "Lekcja łaciny", w miejscu gipsowych rzeźb królowej Jadwigi i Kazimierza witają figury świętych Mateusza i Marka. Dziś jest tu Ukraiński Uniwersytet Katolicki. Uprzejmy portier wprawdzie nie słyszał nigdy o Herbercie, ale zgadza się od razu na "zwiedzanie" pod czujnym okiem kamer :)






Cztery piętra i nieskończone korytarze później podążam już ku Parkowi Stryjskiemu. Idę jakoś zupełnie na skróty i nagle u podnóża wejścia do parku natrafiam na polski konsulat. Przystaję na moment zagadnięta przez siedzącą na murku kobietę. Czeka na męża. Skarży się, że oczekiwanie na spotkanie z konsulem trwa niemiłosiernie długo, przy czym nigdy nie ma gwarancji, że owo spotkanie w ogóle nastąpi. Wstyd mi trochę za ten kafkowski burdel zaproszeniowo-wizowy. W parku, ni stąd ni z owąd stoi sobie słynny pomnik Kilińskiego. Trafił tam chyba z racji zniszczeń oraz utraconej niedawno szabli. Fajnie tak nagle znaleźć się w tym  miejscami leśnym parku. Zawsze szalenie odnawia mnie ta pieczołowicie kultywowana miłość do przyrody, wiatru i ciszy zieleni, zwłaszcza w zderzeniu z dochodzącymi z daleka głosami i spiekotą miast.





Pozostał mi jeszcze jeden adres herbertowski, ale mapa pokazuje, że całkiem niedaleko do Wzgórz Wuleckich, gdzie w lipcu 1941 roku stracono lwowskich profesorów i ich rodziny. Prowadzi do nich ulica Boya-Żeleńskiego. Miga mi w pamięci krakowski pomnik na Plantach, tytuły przekładów i "Wyznania gorszycielki", i "Czerwony sztandar". Hiperbole ocen i zarzutów. Po drodze nabywam najokropniejszą wodę źródlaną. Smakiem przypomina rozcieńczone Morze Śródziemne okolic kontynentalnej Grecji. Pomnik w miejscu kaźni polskiej inteligencji stoi w nieckowatej dolinie. Dziś dla okolicznych to droga na skróty nazwana Parkiem Studenckim. Małe tablice przypominają, że to też miejsce pamięci haniebnej zbrodni.  






Trasa na d. ul. Obozową 5 (dziś Wołoszczaka), ostatni adres, wiedzie przez ulicę Bohaterów Majdanu. Zaczepiony mundurowy mówi, że nazwę zmieniono kilka miesięcy temu. Na jednej z willowych kamienic tablica informująca, że pomieszkiwał tam Józef Piłsudski: 

Tu w domu Hipolita Śliwińskiego przebywał i pracował Komendant główny Związku Walki Czynnej i Związku Strzeleckiego, Józef Piłsudski ze swoim sztabem w latach 1908–1914. Tablicę tę w roku 1933 ufundował Okręg VI Związku Strzeleckiego w 25 roku jubileuszowym. 






Słony smak zwalczam najpyszniejszą domową lemoniadą z ogórkiem w wejściu do ośrodka sportowego. Stamtąd już rzut beretem do domu, który Herbertowie opuścili w marcu '44.  Trasa zakończona. Jutro wracam do Polski, więc odbywam jeszcze kurs ku dworcowi kolejowemu. Poznaję miasto od kuchni, po mojemu nie szczędząc nóg na maszerowanie po miejscach mniej oczywistych. I tak na trasie mam Cytadelę w parku na wzgórzu. Tuż za płotem balansuję na ścieżce wydeptanej do jak się okazuje punktu widokowego. Panorama dachów, ze św. Antonim o malachitowo-szmaragdowym dachu wyrasta spomiędzy drzew. 





Zatrzymuję się jeszcze w okolicy polskiego teatru i d. Instytutu Muzycznego im. Łysenki przy Pl. Szaszkiewicza. Miejscowi w sklepie pytają jak mi się podoba miasto potakując, że Lwów był polski i przez Polaków zbudowany. Przed ogromnym budynkiem Politechniki, przy o zgrozo, ul. Bandery, jeszcze stoją studenci. Wnętrze już od wejścia przypomina przedwojenny czas. U wejścia obok schodów spoczywają niewielkie lwy. Sufity pokrywają malowidła. Geometryczna prostota przybrana w warstwy ozdobne jakoś wymyka się krytyce gustów prostych mimo zestawienia różu z seledynem. Może z nadmiaru sentymentu. Na korytarzu jeszcze stoją wystawy prac dyplomowych, nowoczesne projekty, którym brak nieznośnych lekkości i fantazji sprzed wieku. Architekturo, sztuko wyobraźni...






Po przeciwnej stronie jest jedna z kilku kocich kawiarni. Wchodzę z ciekawości, bo kocham koty. Po chwili w kociarni i koktajlu porzeczkowym docieram do kościoła św. Elżbiety, gdzie muszę wrócić następnego dnia po widok, bo  taras widokowy właśnie został zamknięty. Dochodzi 18-ta.





Lwowski dworzec kolejowy. Spektakularny budynek, obecnie bardziej z zewnątrz niż wewnątrz. Nieskończoność detalu prowadzi oko. Nabywam też autokarowy bilet powrotny na wieczór dnia następnego. 




Dochodzi wieczór, dociera zmęczenie całodzienną wędrówką. Ratuję się domową lemoniadą w hotelu Panorama, skąd wspaniały widok na Operę i pobliskie kompozycje mozaikowych dachów. Zupełnie niespodziewanie umawiam się z pewną bloggerką podróżniczą na wieczorne spotkanie. Okazuje się, że miejsce, na ul. Krzywa Lipa jest tuż za rogiem. Wymieniamy lwowskie wrażenia w dość sporym, polsko-ukraińskim towarzystwie. Budzę lekką konsternację oznajmiając z pasją, że zakochałam się we Lwowie i podoba mi się tu bardziej niż we Włoszech. Znajoma nieprzekładalność uczuć na przymiotniki... :) Chciałabym opisać, opowiedzieć, wyrazić, ale próba przekazu przystaje na linii słowo-obraz. "Zbyt wielka jest przepaść między nami a światłem".






Wieczór kończymy przed północą. Telefoniczny licznik kroków pokazuje ponad 29 km. Kolejny dzień kończy sen lwowski niedokonany, nieprzedreptany. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz