środa, 25 listopada 2015

Nokturny, sonaty, łabędzie




"Przyłapałem się w tej samej chwili na tym, że nie zawsze, nie zawsze oczywiście, ale czasami, jeśli akurat śmieję się, to dlatego, żeby po prostu nie zapłakać. Przyłapałem się na tym i nie zdumiałem się mocno.
Zdumiałem się, ale nie tak bardzo. A jest to przecież rzecz, która mogłaby szarpnąć kamieniem, głazem, opoką, na której wszyscy niby stoją. Jest to przecież coś, co, bądź co bądź, miesza szyki i wywraca do góry nogami ustalony ten porządek, że jeśli to, to znaczy to. Mnie to tylko zdumiało lekko, leciutko, właściwie to prawie wcale. Tak. Właściwie to nic. Dlaczego? Dlatego, że dla mnie to nie jest nabój, a sama łuska. Dla mnie to jest pusta szklanica. Gorzkie z niej wypiłem już przedtem. Bo przypominam sobie. Przypominam sobie mój nieraz śmiech, zaśmianią moje niektóre, i przypominam sobie, że słyszałem w nich wcale nie dzwonki. Śmieję się nieraz całym magazynem jak katapulta i zaśmieję się nieraz inaczej. Przypominam sobie. Więc zaśmiałem się nieraz inaczej i słyszałem w śmiechu tym, jak dalekie echo, łkanie. Czy miałem zwątpić w dobry mój słuch? Zdarzyło się nieraz, że zwątpiłem. Ile razy, kładąc się spać, bezprzykładnie wymęczony tym wszystkim, co jest, czego nie ma, co by się chciało, a czego by nie, wymęczony więc śmiertelnie wieczną interwencją, jak powiedział jeden, ile razy, próbując zasnąć, niechętnie zresztą zawsze, coś mi nagle strzelało w uszy, krzyk jakiś, buchnięcie, hałas, trzask, jakby pękały belki czy więźby podtrzymujące strop, i aż od tego szarpało mnie na podłożu, na którym leżałem, ale przecież to były jawne słuchowe majaki i nie mogłem wierzyć w to, co słyszę. Tymczasem co do śmiechu, co do łkania tego przebijającego w niektórych krótkich zaśmianiach, tu nie mogłem zwątpić w dobry mój słuch. Słyszałem to wyraźnie i często. Przypominam sobie. Sam śmiech zresztą słyszałem, że nie jest perlisty, ale czymś zmącony jak poruszona kijem woda. Przypominam sobie [...]



nagle zrozumiałam, że to jest mój bal. jest chwila po północy i oświeciło mnie. światło rzucił Sted. napotkałam te słowa z "falując na wietrze". poszło, jakiś klucz się przekręcił. ta cała jaskrawość powtórnie powoduje przeciąg, wyrywa myśli z korzeniami, chce przesadzać. zamki obwarowane kodami niedostępu otwierać ... bo na takie historie nigdy się nie jest gotowym, nawet jak myślę dzielnie, że może jednak. przekornie 'kiedy jak nie teraz'? niby uśmiechałam się tym najdziwniejszym uśmiechem świata, ale gdzieś głęboko jest miejsce, które boli i krzyczy, wraca jak wszystkie miejsca, które opuściliśmy. choć rana się zagoiła. pacjent wyfeniksował się z popiołów, ubrał w radosną wiosnę i odleciał do krajów cieplejszych. czasem powracał by zbratać się z ziemią. jesień sprowadza na zasypane liśćmi i błotem ścieżki. słodycz życia przemyka zgaszona bezmyślnym okrucieństwem świata. 



struktura równoważników połączonych. wszystko się supła, plecie, łączy. fantazja losu dziergana przekorą, zbiegłymi zabieganiami zbiegów wybiegów, bo przecież nie okoliczności. przeciąg w głowie. huragan myśli, węglarki słów. hula halny, hula-hop. próby rozszczepiania nitek, nanizania samych wątków przesłaniają światło. kadr ilustracyjny, bo nie sytuacyjny-zapatrzenie tnie powietrze. coś kliknęło. przypominam sobie ptaki, które śpiewają nad świtem, w tym roku też już nie towarzysząc pisaniu przez sen, ptaki z eseju maturalnego, kanarka w klatce z okładki 'zniewolonego umysłu', klucz ptaków spostrzeżony w niedzielę, lecących małym 'V'. klucz żurawi to najpiękniejszy do domu klucz, zapisałam sobie Steda w grudniu, z wydania granatowego. małe, białe piórko opadające na dłoń, ten moment i ten, kiedy czytam, że anioł ma upierzoną tylko prawą dłoń, i to piórko na niebie, na tylu niebach teraz. na tylu niebach wtedy. to tam i tu zawsze się łączy. tak wiele obecności pewnej nieobecności. jest mi jak uścisk rąk nie do pary, jak wtedy i dziś, jak ogromna depresja rozciągnięta nad oceanem. jak skrzyżowanie w odcinku delty D. kombinacja dat, słów, miejsc i osób. misternie utkana kompozycja maswerkowych puzzli. kto rozrzuca bezwolnie te bierki. kolejne spotkanie i kart rozdanie. niemoc, niepewność. garść uczuć i grymas między rysami na szybie twarzy. listopadowy przymrozek. zraniona młoda, bosa stopa na drodze. już dobrze? tak, dobrze. ale wewnątrz coś uwiera. wystarczy krzywo ułożona noga. jakieś takie babie lato mam na twarzy. głos serca na bakier z głosem rozumu. stany przejściowe i muśnięcia niewidzialnej ręki. przez jesienną mgłę przebijają się kolory i dźwięki. męczący czas przeszły teraźniejszy. uciążliwe utopie dla ubogich w wersji obrazkowej. epitafium dla frajerki.



dobra mina, nawet dobra gra i jeszcze lepsza zabawa. i gorzka prawda, że jesteśmy sami. i że nikt nie woła. niewdzięczna rola bycia rozegraną grą, sentymentem, odpowiedzią na słowo pragnę. historią pewnej znajomości. tam, po drugiej stronie dobro bezradne wobec ogromu słabości. zagubione, rozdarte. stoi niczym kolos z Rodos, zawieszone pomiędzy skałami, nad oceanem 'sein i sollen'. w swoim 'pomiędzy' dwóch światów przebywające w trzecim, gdzieś 'po schodkach' rozważając nierealne scenariusze z serii co by było gdyby, refleksje nad swoim ruchem znacznie bardziej wskazane. miarkując skromne możliwości kompensacyjne metodą trzy kroki w przód, dwa w tył. pułapki wyborów, muszę, muszę-nie chcę, myślę, patrzę, pragnę. efekt marny. potłuczona zbroja odpowiedzialności i kwadratura koła. zagmatwane architektury słowiańskich dusz. spóźniona empatia kochających siebie. śliczne oczy kontra nieznośny brak intencji niewinnych czarodziejów. epitafium dla frajera. jesteśmy tacy sami i zupełnie inni. i bardziej z nami niż z nimi. i obok niż z. bardziej przyglądamy się niż wyglądamy, ci co wyglądają już się nie przyglądają. podziwiamy mowę świata, uśmiechamy się do miejsc, smakujemy słowo, dotykamy murów, naciskamy klamki konieczności i pchamy drzwi sztucznych rajów, obijamy się o kanty obcych domów choć u siebie. jeszcze się przyglądam tym kalejdoskopom, bo jeszcze nie mogę widzieć. przetwarzam, jeszcze stoję w kolejce do jasnej polany, rozcinam tę pomarańczę bólu. aż wyschnie, wyparuje swój słodko-gorzki, niewyciśnięty smak żalu, głos wirtualny spętanego wnętrza. rozbić szklany klosz, z którego jakiś zagubiony ptak nie może odlecieć do krajów ciepłych. przezimuje kolejną między szybą a jednostajnym chłodem świata. może jesienią na wierzch wypływa to, co zieloną barwą wiosna radosna przykryła szeleszczącym listowiem? nigdy nie jest za późno, by wytańczyć tę skrywaną sambę myśli trzymanych za przeponą, między słowami, między oddechami. może wolnym łatwiej to pozbierać, słusznie zauważona niewola na krótkiej prowadzi się smyczy, zniekształca obraz. po mrożkowsku to fałszowanie rzeczywistości, które prowadzi do chorych biesów przyszłości.



jeśli Dania jest więzieniem, jestem Danią. i jak Chopin, jakem słaba, takem niewesoła. błąkam się na przedmieściach spraw, gdzie suma wdechów nie balansuje z sumą wydechów. mimo zmian pór roku wewnątrz trwa jakaś obca, piąta. dwie krople wynoszą jeszcze po cichu syzyfowe, spokojne mililitry bólu. uderza ta sama sprawiedliwość świata, zwana karmą, czasem losem. z rzeczy niezmiennych poczucie poniżenia przez pragnienia. stara jak świat geometria duszy, przemilczana arytmetyka organu zwanego sumieniem. empiryczne podejście do życia trąci masochizmem racjonalisty. tomik drugi lekcji życia, dzieła wybrane, dokończony. liryka drugiej nad ranem. topnieją słowa, gasną myśli i światła. dzielimy bezwiednie świat Szeolu, każde nad swoją przepaścią obserwuje jak zziajany ogień podsyca pożary. znajomy nieznajomy głos, zupełnie inny stranger in the car, w zaspanym dosyć polskim mieście w kilka sekund zabija smoka na łączach. się idzie dalej, się żyje. przeszłość to duszny pejzaż niewyraźnej kreski impresjonisty.



„Żal się robiło, patrząc. Wielki wodny ptak męczył się w tym powiększonym akwarium. Potykał się nogami o płytkie dno, wpadał wyniosłą piersią na błotniste mielizny, nie miał jak i gdzie zanurzyć swojej długiej szyi, nie mógł rozwinąć szerokich skrzydeł i bijąc nimi nieść się po wodzie w pełnej świetności i wolności całego gatunku i osobnego osobnika... . 


Ten łabędź. Od niego, jak od iskry wychodząc, mógłbym zacząć mówić o sprawach tych tak skomplikowanych, że nigdy chyba nie będą proste. Wystarczyłoby tylko porównać los tutaj ptaka do losu tutaj człowieka (...). Ale nie zrobię tego. Zbyt łatwa jest ta wspaniała okazja”






Życie zatacza pętlę. Przypływy, odpływy. Czas. W sąsiedztwie Chopina z kamienia. Jak w norwidowskim Fatum nokturny przechodzą w sonety. Niepogody w inny stan skupienia. Wszystko płynie, sprawy się kołyszą na falach. C'est la vie... Jestem.


"- Dobrze, taką mnie pamiętaj.

- I ty mnie dobrze wspominaj.

- Będę zawsze wspominała.
- Jeśli coś ci dałem.
- I jeśli ja ci coś mogłam dać.
Pocałowaliśmy się długo i serdecznie, jak dwoje skrzywdzonych ludzi. Wiatr latał już po ogrodzie w jesiennym szaleństwie, zrywał daszki z altanek, przewracał resztki ogrodzenia, wył sztucznym głosem w duktach alejek.
- Hej - powiedziała. 
- Hej. 
I już jej nie było."* 
*Tadeusz Konwicki "Mała apokalipsa" 



Taki prawie kadr z finału Lost in translation. kadr z życia. pamięć, cisza i świadomość, że gdzieś, zazwyczaj daleko, jest ktoś komu zawsze będę życzyć, by był szczęśliwy i zdrów. Pamiętam, jak pamięta się melodię. Kilka czystych taktów. Jesteś...Pa.


4 komentarze:

  1. Jeden z najważniejszych i najpiękniejszych tekstów jakie ostatnio przeczytałem. Jak dobrze, że za pierwszym podejściem, po pierwszym zdaniu (Twoim, nie Steda) czytać przestałem. Za drugim też. Z dwóch powodów: to jest wpis, który trzeba smakować, delektować się każdym, już nawet nie zdaniem, ale niemal każdym słowem! Najlepiej w nocy, bez pośpiechu, tak jak teraz. Po drugie: rozpłakać się w otaczającym tłumie obojętnych ludzi raczej nie wypada...Albo stojąc w korku,
    Więc dopiero teraz sczytuję każdy wyraz, całe zdania tak misternie zbudowane, napakowane treścią aż do granic pojemności. Potrafisz tak celnie trafić w to, co odczuwam, myślę, przeżywam. Oczywiście, wielu znaczeń, odniesień nie pojąłem, ale to nic straconego, bo już wiem, że będę do niego powracać. Wiesz, wszyscy mówimy w tym samym języku, ale tylko nieliczni- tacy jak Ty- potrafią słowami wyrazić to co wydaje się niewyrażalne, to co leży na dnie serca i czasem krzyczy...
    Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo wdzięczny jestem Ci za ten wpis! Zaintrygowałaś, wzruszyłaś, zafascynowałaś, urzekłaś,obudziłaś wspomnienia, magią słów oczarowałaś.
    A chciałem zacząć ten komentarz od zdania: brak mi słów:) Tak, teraz już brak. Więc milknę w zachwycie i wracam do słuchania Możdżera:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuję za dobre słowo i za podzielenie się swoim odbiorem. Czasem rzeczywiście brak słów. Kiedy jedyne co czujesz to jakiś ból duszy, choć niby wszystko jest w porządku to niezamknięte historie wciaz sa skrycie przeżywaną teraźniejszością. Masz rację. Jeden język, rożne struny. Naderwane, żywe, rozstrojone milczą i drgają na dotknięcie, jakies impuls z zewnątrz. Tak wlasnie jest ze słowem. Trafia, prowokuje, leczy... Malgré tout jak mawiał Herbert :) mimo wszystko, mimo wszystko.

      Usuń
  2. "Trafia, prowokuje, leczy." Ty robisz to wszystko za jednym razem, w jednym zaledwie wpisie. Trafiasz w sedno, w sam środek skołatanego serca i wywołujesz kłębowisko myśli, emocji, uczuć. Prowokujesz do sięgnięcia po utwory, do których nawiązujesz ( a z moimi brakami w tej kwestii to niemal jak obowiązek!). Leczysz, bo wywołujesz swym pisaniem łzy, a one zawsze niosą ulgę. Jak tu teraz zasnąć?:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) polecam na leżąco, w postawie wyprostowanej. Tak sobie myśle, ze jesteśmy tu, ludzie, by sobie pomagać, czuć i przezywać to samo, choć nie to samo. Natura ludzka jednak jest uniwersalna choćbyśmy byli z innych bajek, epok i teatrów. Fajnie, ze gdzieś po drugiej stronie jest ktoś kto czuje podobnie. Samo to moze pomoże zasnąć :)

      Usuń