czwartek, 7 września 2023

Haga

Zanim trafiliśmy do Delft, pobyt w Hadze czekał mnie poby w haskim Binnenhof i Mauritshuis Museum. Oba miejsca niejako śladami Herberta. Jadąc bez tej wiedzy na pewno też bym się tam pojawiła, ale świadomość jego pobytu przed 50 laty dodawała jakiejś uroczystości naszym wizytom w jego miejscach. 

Binnenhof. Okazały i rozległy. Na pobliskiej ławeczce odczytałam fragment ,Delty' - pierwszego szkicu  z „Martwej natury z wędzidłem" o impresjach Herberta.

„Zdarzyło  się.  że  moje  wędrówki  bez  planu  przynosiły  niespodziewany  pożytek.  Binnenhof,  czyli  dziedziniec  wewnętrzny,  od  dawna  był  moim  ulubionym  zespołem  architektury  w  centrum  Hagi. Otoczony  sadzawką,  prawie  cichy  późnym  popołudniem.  Jak  mówi  mój  mistrz  Fromentin:  „Jest  to miejsce  bardzo  wyjątkowe,  bardzo  samotne  i  nie  pozbawione  melancholii,  zwłaszcza  gdy  przychodzi się  tu  o  tej  porze,  gdy  się  jest  cudzoziemcem  i  gdy  lata  radosne  nie  dotrzymują  człowiekowi towarzystwa.  Wyobraźcie  sobie  wielki  basen  okolony  sztywnymi  nadbrzeżami  i  czarnymi  pałacami. Po  prawej  ręce  promenada  zadrzewiona  i  pusta,  po  lewej  wyrasta  z  wody  Binnenhof  z  ceglaną  fasadą, o  dachach  pokrytych  łupkami,  z  ponurym  wyrazem,  fizjonomią  z  innego  wieku,  a  raczej  ze  wszystkich wieków,  pełen  tragicznych  wspomnień,  ukrywających  w  sobie  jakiś  nastrój  właściwy  miejscom,  na których  historia  zostawiła  ślad...  Odbicia  dokładne,  lecz  bezbarwne,  padają  na  taflę  śpiącej  wody  z  tą nieco  martwą  nieporuszalnością  wspomnień,  jakie  życie  odległe  zostawia  w  wygasającej  pamięci". Romantyczny  pan  Fromentin  snuje  dalej  rozważania  o  rzeczach  wzniosłych  —  historii,  pięknie, sławie,  ja  natomiast  całą  siłą  ducha  przylgnąłem  do  cegły.  Jeszcze  nigdy  we  mnie  ten  graniasty przedmiot  nie  budził  takiej    fascynacji  i  gorączki  poznania."



Po śniadaniu nasz host proponuje, że podrzuci nas na przystanek tramwajowy. Tak na dobry początek dnia. Miło. Za chwilę przekonujemy się, że wyczulenie Holendrów i wzajemna obserwacja to nie tylko wymysł przewodników. Okazało sie, że chip card, która dziala na zasadzie touch in and out nie wydała pożądanej liczby odgłosów przy wysiadaniu z tramwaju, na co z pomocą poderwał się starszy pan z różańcem, bynajmniej nie był pogrążony w modlitwie. Mistrz rzadkiego u mężczyzn multitasking'u.
Weekendowe wypady zaczynają się obietnicą porannego opustoszenia w smakowaniu nowych miejsc i budzącego sie dnia podczas, gdy większość populacji wybiera uzupełnienie braków i zaniedbań w departamencie snu. Radość z wyludnionych ulic nie trwa długo przerwana przebudzeniem tej opieszałej sobotnio części ludzkości, do której dotarło, że jednak może warto wstać i rozpocząć dzień. I tak tłumnie spotykamy się w muzeach, pociągach, tramwajach pędząc, by dognonić darowany czas. 

Haskie muzeum Maurtishuis jeszcze przed południem wypełniało się masą ludzką wiadomą chyba tylko przydworcowym trotuarom o poranku w tzw. dni „robocze". 




17 pokoi do przejścia było istną walką z kłębiącą się tłuszczą współoglądajacych. To drugie w kraju muzuem, po Amsterdamskim Rijksmuseum, pod względem popularności kolekcji. Świadomie zwlekam z wstępem do pokoju nr 14, gdzie aż trzy 'Vermeery'. W międzyczasie, przyglądając się wspaniałej kolekcji malarstwa niderlandzkiego włączam aplikację muzealną pozwalając, by głos w słuchawkach zdominował te międzynarodowe roznoszące się zewsząd wokół i ten w głowie. Tłum kłębi sie nadal, gęstnieje w miarę przechodzenia między salami. 

Momenty przed obrazami przynoszą spokój płótna, zakłócany ściskiem i szturchnięciami. Zabieram co moje i wychodzę zmęczona po jakiejś 1.5 godzinie. Przyznać muszę, że światło „Widoku Delft" zatrzymuje rozwodniony wzrok na długie minuty. Obraz magnetyczny. Rzadki moment wzruszenia światem zatrzymanym. Nawet gdyby nie wyszedł spod pędzla Vermeera, jego malarz bez trudu zostałby obwołany artystą swego czasu. Mistrzem cienia i światła. Choć pamięć zaciera subtelną grę kolorów nad panoramą miasta, będę pamiętać pierwsze spojrzenie na obraz i wzruszenie. To piorunujące wrażenie, jakie wywołał jego widok, nawet mimo gęstego, wzmagającego się tłumu nieprzerwanie oblegającego to chyba największe formatowo, nie tylko wymiarami, płótno Vermeera. 


Kilka haskich 'Rembrandtów' trochę przybliżyło mnie do wielkiego Amsterdamczyka z Lejdy, i to niekoniecznie widokiem perfekcyjnej, monumentalnej 'Lekcji anatomii doktora Tulpy'. Niewielkie rozmiarowo portrety przemawiają do mnie zupełnie innym językiem. Zamiast scen grupowych, oddania napięcia momentu te stare, rozświetlone twarze to esencja wielkości Rembrandta. W moim odczuciu.

2 komentarze:

  1. Twój blog to chyba jedyne miejsce, gdzie nie wędruje bez planu;) Tu planem jest czytanie go od końca ( najpóźniejszego wpisu) w kierunku tego pierwszego, najstarszego. To naprawdę fascynująca wędrówka! Multitasking to z kolei nie taka rzadkość u mężczyzn. Zależy tylko czego dotyczy;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mi z kolei miło, że mogę wrócić do tych dni minionych, i jeszcze milej, że jakieś moje zapiski docierają na odległość. Co do multitasking'u to z moich obserwacji kobiecym okiem wynika, że generalnie 'albo rybki, albo akwarium', jak zawsze są wyjątki z niesamowitą podzielnością uwagi.

      Usuń